Marzanna B. Kielar
Andrzej Stasiuk, STWARZANIE ŚWIATA, recenzja książki "Materia prima" [w:] Gazeta Wyborcza 3.12.1999 s. 15
Marzanna Bogumiła Kielar: Materia prima. Wydawnictwo Obserwator. Poznań 1999; str.41
Znalezienie nazw dla rzeczy istniejących, zanim wynaleziono język, jest przedsięwzięciem szalonym, ponieważ cofa nas do początków człowieczeństwa. Próbuję wyobrazić sobie pierwszych ludzi, dla których nie istniała jeszcze granica między światem a wszechświatem, między jednostkowym bytem a nieskończonością. Ich ciała były zapewne tylko kontynuacją nieograniczonej materii. "To jest niebo", "to jest woda", "pada śnieg", "zapada noc", "nadchodzą zwierzęta". Nieskończoność nie była ideą, ale continuum tego, co widzialne. Rozciągała się w fizycznej przestrzeni pozbawionej pęknięć i szczelin. Cechą umysłu była zapewne jego zupełna przejrzystość. George Bataille w swojej "Teorii religii" definiował taki sposób istnienia jako "istnienie wody w łonie wód". Ten obraz jest pociągający, ponieważ pozwala wrócić do źródeł naszej obecności, a zarazem do czasu, gdy rozróżnienie i poznanie były jedynie potencjalnymi i wcale niekoniecznymi możliwościami gatunku.
Wiersze Marzanny Bogumiły Kielar rekonstruują mityczną, nieruchomą przestrzeń. Czas w tej poezji nie istnieje, ponieważ śmierć jest tylko wytworem umysłu i zarazem ceną, jaką płacimy za iluzoryczną emancypację ze świata minerałów, pierwiastków, rozszczepień światła, zmian temperatur i nieskończonego łańcucha przeistoczeń materii. Taką poezję mogłoby tworzyć zwierzę, gdyby ktoś obdarzył je językiem, jednocześnie oszczędzając mu wiedzy o tym, że język jest bytem nierzeczywistym i podstawowym tworzywem kłamstwa oraz kultury. Po prostu w tych wierszach pęknięcie między istniejącym a nazwanym jest niezauważalne. Słowa wchodzą w desygnaty, by odwzorować materialne formy, tak jak powietrze wiernie i bez wysiłku odtwarza wszystkie kształty. Doskonałość między innymi polega na tym, że nie domaga się żadnych komentarzy, pytań ani potwierdzeń. Dialog jest wytworem wyobcowanej świadomości, która odwrócona od świata staje naprzeciw siebie i sama sobie odpowiada, więc odpowiedzi prowadzą ją donikąd. Niewykluczone, że dialog jest wymysłem diabła. Nie na darmo przecież szatan nazywany jest "tym, który przeczy". Pierwotna afirmacja została przesłonięta tysiącem fikcyjnych odpowiedzi na iluzoryczne pytania. Patrząc na dzieje kultury jako nieustanną próbę dotarcia do źródeł bytu, możemy jedynie stwierdzić, że niczego się nie dowiedzieliśmy, że zgłębiliśmy jedynie zakamarki własnego umysłu, że pycha poznania pchała nas w objęcia własnych fantazmatów. Stary Marks miał rację: od zwierząt różnimy się tylko tym, że potrafimy wytwarzać narzędzia, z narzędziami poznania włącznie. Zapomniał tylko dodać, że natychmiast popadamy w niewolę własnych wytworów.
Pisząc te słowa i mędrkując, widzę, że sam jestem najlepszym przykładem powyższego stwierdzenia, ale najzwyczajniej w świecie nie jestem w stanie stwaić czoła fenomenalnej prostocie poezji Marzanny Bogumiły Kielar. Niespotykana czystość tonu od pierwszego do ostatniego wersu zmusza raczej do milczenia niż do zabierania głosu. Obrazy trwają w przestrzeni z siłą i oczywistością zjawisk fizycznych, ponieważ usunięto z nich jakąkolwiek dyskursywność, usunięto refleksję i światło tej poezji stapia się ze zmysłowym światłem świata. Blask wiersza pada na rzeczy niczym spojrzenie i rzeczy istnieją dwakroć intensywniej. Nie ma tutaj żadnych przypuszczeń, trybów warunkowych, nie ma "tak, ale", nie ma "jakby", nie ma "można by oczywiście ująć to inaczej". "Materia prima" jest w pewnym sensie książką bluźnierczą, ponieważ ośmiela się nazywać rzeczy w sposób tak prosty i jednoznaczny, jakby właśnie je stwarzała, jakby je powoływała do istnienia. To oczywiście nic nowego. Większość poetów pisze jakieś remaki Genesis, a w każdym razie usiłuje. Fascynujące i właśnie trochę bluźniercze jest to, że "Materia prima" stwarza świat świat całkiem bezinteresownie, stwarza go dla niego samego, a nie po to, by stał się kolejną parodią "historii świętej", opowieścią o upadku czy sagą o jednostkowym bycie, grzechu i zbawieniu.
Może właśnie dlatego, gdy czyta się te wiersze, przychodzi na myśl poezja zen. Tacy mistrzowie jak Basho czy Ryokwan wiedzieli doskonale, że dotarcie do istoty rzeczywistościm musi być okupione pewnym rodzajem mentalnego samobójstwa. Wszystkie analityczne, dyskursywne władze umysłu powinny zostać zawieszone. To, z czego jesteśmy tak dumni - nasza wyjątkowość w świecie - tylko nas od świata oddala. Nie potrafimy patrzeć inaczej niż przez deformujące szkło umysłu, dlatego nigdy nie zaznamy spokoju. Tymczasem świat jest, jaki jest, i jedynym sposobem na odzyskanie niewinności jest fundamentalna zgoda na istnienie w kształcie nieskażonym interpretacją, czyli wykorzystaniem do indywidualnych, egoistycznych celów. Dla europejskiego kręgu kulturowego odkrył to prawo Nietzsche, gdy wpadł na ślad resentymentu. Molly Bloom natomiast z intuicją mistrza zen zastosowała je w praktyce, kończąc swój wielki monolog jednym słowem: "Tak".
Nie przytoczę żadnego cytatu, ponieważ właściwie musiałbym zacytować cały tomik. Krytyczna maniera, która każe wyjmować słowa z kontekstu, oglądać je, ostukiwać i obwąchiwać, by sprawdzić, ile są warte, w tym przypadku staje się szczególnie nieprzydatna. W dodatku ośmieszyłaby samą siebie, próbując nazwać coś, co wcześniej zostało już nazwane.
ANDRZEJ STASIUK
Znalezienie nazw dla rzeczy istniejących, zanim wynaleziono język, jest przedsięwzięciem szalonym, ponieważ cofa nas do początków człowieczeństwa. Próbuję wyobrazić sobie pierwszych ludzi, dla których nie istniała jeszcze granica między światem a wszechświatem, między jednostkowym bytem a nieskończonością. Ich ciała były zapewne tylko kontynuacją nieograniczonej materii. "To jest niebo", "to jest woda", "pada śnieg", "zapada noc", "nadchodzą zwierzęta". Nieskończoność nie była ideą, ale continuum tego, co widzialne. Rozciągała się w fizycznej przestrzeni pozbawionej pęknięć i szczelin. Cechą umysłu była zapewne jego zupełna przejrzystość. George Bataille w swojej "Teorii religii" definiował taki sposób istnienia jako "istnienie wody w łonie wód". Ten obraz jest pociągający, ponieważ pozwala wrócić do źródeł naszej obecności, a zarazem do czasu, gdy rozróżnienie i poznanie były jedynie potencjalnymi i wcale niekoniecznymi możliwościami gatunku.
Wiersze Marzanny Bogumiły Kielar rekonstruują mityczną, nieruchomą przestrzeń. Czas w tej poezji nie istnieje, ponieważ śmierć jest tylko wytworem umysłu i zarazem ceną, jaką płacimy za iluzoryczną emancypację ze świata minerałów, pierwiastków, rozszczepień światła, zmian temperatur i nieskończonego łańcucha przeistoczeń materii. Taką poezję mogłoby tworzyć zwierzę, gdyby ktoś obdarzył je językiem, jednocześnie oszczędzając mu wiedzy o tym, że język jest bytem nierzeczywistym i podstawowym tworzywem kłamstwa oraz kultury. Po prostu w tych wierszach pęknięcie między istniejącym a nazwanym jest niezauważalne. Słowa wchodzą w desygnaty, by odwzorować materialne formy, tak jak powietrze wiernie i bez wysiłku odtwarza wszystkie kształty. Doskonałość między innymi polega na tym, że nie domaga się żadnych komentarzy, pytań ani potwierdzeń. Dialog jest wytworem wyobcowanej świadomości, która odwrócona od świata staje naprzeciw siebie i sama sobie odpowiada, więc odpowiedzi prowadzą ją donikąd. Niewykluczone, że dialog jest wymysłem diabła. Nie na darmo przecież szatan nazywany jest "tym, który przeczy". Pierwotna afirmacja została przesłonięta tysiącem fikcyjnych odpowiedzi na iluzoryczne pytania. Patrząc na dzieje kultury jako nieustanną próbę dotarcia do źródeł bytu, możemy jedynie stwierdzić, że niczego się nie dowiedzieliśmy, że zgłębiliśmy jedynie zakamarki własnego umysłu, że pycha poznania pchała nas w objęcia własnych fantazmatów. Stary Marks miał rację: od zwierząt różnimy się tylko tym, że potrafimy wytwarzać narzędzia, z narzędziami poznania włącznie. Zapomniał tylko dodać, że natychmiast popadamy w niewolę własnych wytworów.
Pisząc te słowa i mędrkując, widzę, że sam jestem najlepszym przykładem powyższego stwierdzenia, ale najzwyczajniej w świecie nie jestem w stanie stwaić czoła fenomenalnej prostocie poezji Marzanny Bogumiły Kielar. Niespotykana czystość tonu od pierwszego do ostatniego wersu zmusza raczej do milczenia niż do zabierania głosu. Obrazy trwają w przestrzeni z siłą i oczywistością zjawisk fizycznych, ponieważ usunięto z nich jakąkolwiek dyskursywność, usunięto refleksję i światło tej poezji stapia się ze zmysłowym światłem świata. Blask wiersza pada na rzeczy niczym spojrzenie i rzeczy istnieją dwakroć intensywniej. Nie ma tutaj żadnych przypuszczeń, trybów warunkowych, nie ma "tak, ale", nie ma "jakby", nie ma "można by oczywiście ująć to inaczej". "Materia prima" jest w pewnym sensie książką bluźnierczą, ponieważ ośmiela się nazywać rzeczy w sposób tak prosty i jednoznaczny, jakby właśnie je stwarzała, jakby je powoływała do istnienia. To oczywiście nic nowego. Większość poetów pisze jakieś remaki Genesis, a w każdym razie usiłuje. Fascynujące i właśnie trochę bluźniercze jest to, że "Materia prima" stwarza świat świat całkiem bezinteresownie, stwarza go dla niego samego, a nie po to, by stał się kolejną parodią "historii świętej", opowieścią o upadku czy sagą o jednostkowym bycie, grzechu i zbawieniu.
Może właśnie dlatego, gdy czyta się te wiersze, przychodzi na myśl poezja zen. Tacy mistrzowie jak Basho czy Ryokwan wiedzieli doskonale, że dotarcie do istoty rzeczywistościm musi być okupione pewnym rodzajem mentalnego samobójstwa. Wszystkie analityczne, dyskursywne władze umysłu powinny zostać zawieszone. To, z czego jesteśmy tak dumni - nasza wyjątkowość w świecie - tylko nas od świata oddala. Nie potrafimy patrzeć inaczej niż przez deformujące szkło umysłu, dlatego nigdy nie zaznamy spokoju. Tymczasem świat jest, jaki jest, i jedynym sposobem na odzyskanie niewinności jest fundamentalna zgoda na istnienie w kształcie nieskażonym interpretacją, czyli wykorzystaniem do indywidualnych, egoistycznych celów. Dla europejskiego kręgu kulturowego odkrył to prawo Nietzsche, gdy wpadł na ślad resentymentu. Molly Bloom natomiast z intuicją mistrza zen zastosowała je w praktyce, kończąc swój wielki monolog jednym słowem: "Tak".
Nie przytoczę żadnego cytatu, ponieważ właściwie musiałbym zacytować cały tomik. Krytyczna maniera, która każe wyjmować słowa z kontekstu, oglądać je, ostukiwać i obwąchiwać, by sprawdzić, ile są warte, w tym przypadku staje się szczególnie nieprzydatna. W dodatku ośmieszyłaby samą siebie, próbując nazwać coś, co wcześniej zostało już nazwane.
ANDRZEJ STASIUK