Karol Maliszewski
Czy jeszcze czegoś nie wiemy...
Czy jeszcze czegoś nie wiemy o Maliszewskim, czyli zdań kilka o jego "Zdaniach na wypadek".
"Zdania na wypadek". Dobry tytuł. Bardzo dobry tytuł. Obrazowy, wciągający, otwierający na wielorakie nadzieje: językowe, słowotwórcze, poetyckie. Ciekawość dodatkowo podsycana tym, że Maliszewski dużo o poezji pisze, recenzuje, Maliszewskiego wszędzie pełno, oczytany facet, no.
Maliszewski zaczyna moją ciekawość rozbudzać bardzo udanym początkiem. Część "Góry, gorączka" - jedna z czterech - świetna, co wiersz to radość, od pierwszego kroku. "Młody poeta pyta o-" (s.7), wiersz-inicjacja, wejście w poetycki świat jawi się zajęciem tajemniczym, magicznym i niebezpiecznym, co wyraża cudowna, humorystyczno-nostalgiczna puenta wiersza: "(..) że nawet sąsiadka: któryś/ z Maliszewskich ponownie zwariował" . Po tym wierszu następne maszerują równym, prężnym, wyrazistym poetycko krokiem, Dzięki czemu mogę podążać - raz już wszedłszy - za Maliszewskim drogą jego, jak chce sąsiadka, zwariowania. Mogę spoglądać w czas jego nie tylko poetyckich narodzin. Przeczytajmy wiersz "Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach":
"Otworzyły się szuflady pękły wysłużone plecaki
ze starego worka na śpiwór (bo spało się gdzie
bądź) wypadł kłąb włosów dawno pochowanej
i stos karteluszek zapisanych
serdecznym pismem z przełomu
lat siedemdziesiątych osiemdziesiątych
bez akapitów bez znaków przestankowych
(bo nie chciało się przestać)by dać sobą
świadectwo nędzy pielgrzymstwa poniżenia
Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach
uczęszcza do poradni wychowawczo-zawodowej
dla młodych literatów
i już nie zaczyna zdania od więc"
Potem dojrzałość, spójrzmy na frazę rozpoczynającą "Inwazję": "Liżą mnie niewidzialne języki", dojrzałość rozsmakowana w samej sobie, świadoma antynomiczności pracy w słowie, w języku, jeśli jest się - jak Maliszewski - i recenzentem-analitykiem i piszącym wiersze, czyli "katem-oprawcą" i "ofiarą" zarazem jak w wierszu "Ręka natrafia na radio" (s.25).
Część druga "Zdań na wypadek" zatytułowana ""Liryka lokalna" robi mniejsze wrażenie, jakby dostosowała się do ostatnich wierszy części poprzedniej, które - myślę tu o "Locie" (s.27) - są w stylu: a smutek taki wielki - odcedź kartofelki, cokolwiek by to miało znaczyć. Są one dla mnie po prostu nic nie znaczącym opisywactwem (porównaj jeszcze "W górę rzeki" (s.35), "Ludzie po drugiej stronie" (s.36), czy "Albo albo" (s.37). Liryka lokalna jawi się czasami zbyt lokalną. Dominują tu różne odcienie literacko-poetyckiej szarości, na ogół gorzkie. Tyle mego niepodobania się. Ale chcę też od razu dodać, że znajduję tu perełki w postaci wiersza "List czytelnika z Wałbrzyskiego" (Wałbrzyskiego.57):
"Na tyle listów chciałem odpowiedzieć
grzecznie. Trzydzieści siedem lat byłem
miły. Szkoda, że to się skończylo.
Trudno to nazwać transgresją.
Kupa gnoju, którą chciałem toczyć
w jakiejś formie, np. kuli,
okazała się za wielka.
Po prostu".
W trzeciej części użyczającej swego tytułu całemu tomikowi Maliszewski odzyskuje formę, a wiersze "Tren" (s.71) i "Ostatni wiersz dla matki" (s.72) są rodzajem poezji, która odważnie zagląda w otchłań i jeszcze potrafi to opisać/zrelacjonować w sposób, który działa na mnie jak lep na muchy. Takie wiersze przyciągają fluidami życia i śmierci. Takie wiersze prowadzą tropami duszy pokazując poezję jako praktyczne doświadczenie niezastępowalne przez żadne dociekania psychologii, filozofii czy antropologii. Jeżeli ktoś potrzebuje namacalnych dowodów, że tak jest - oto one:
Tren
Antoniemu Mickiewiczowi
Przebiera palcami ciemność
i pociera o pierścionek pełni
zastawiony w lombardzie uschłych olch;
miasteczka pełnią wartę tylko dla mnie,
połyka je horyzont, chłodzi wiatr.
Kobieta drzemie, a spod jej nóg
ucieka ziemia. Agresywny pot,
ale nawet mi nie staje;
robi się starzec ze mnie, powoli
smakuję ten chleb, niosę trumnę,
ocieram się o sąsiedni grób,
a potem przebieram palcami,
sypiąc na twoją twarz
kamyczki, muszelki, grudki. Ciemność
dnia.
Ostatni wiersz dla matki
światło rdzy
kryjesz ty
Rdza traw, ta rozpacz,
pod bukami przepaść;
przepaść rozpatrz
z góry, przyklaśnij do echa.
Tam przerzuca miasto
zmarłych, stąd światło
na wzgórzach; rozrasta się
cmentarz, rozpycha
jak nowotwór; grząskie pola
równa spychacz,
potwór w snach dziecka;
mamo, pamiętasz
mnie z tamtych przerażeń;
iść na swój grób trzeba odważnie
Są takie wiersze, że to dla nich poeta się urodził. Te właśnie takie są. Są tacy poeci, którzy ocalają resztki sensu świata, bez których świat nie miałby żadnego alibi. Mam ich na swojej prywatnej liście, która wcale nie tak łatwo się rozrasta - Maliszewskiego zapisuję na nią obiema rękami.
Chciałbym też podzielić się pewnym przeczuciem, które towarzyszyło mi podczas całej lektury "Zdań na wypadek". Mówię o przeczuciu, bo nie umiem tego literalnie udowodnić. Myślę tu o określonym podejściu do operowania słowem. Miałem takie wrażenie, że Maliszewski poza samymi wierszami, poza tym, co w nich i nimi wyraża, operuje od razu całym językiem jakby nie tyle badał jego poetycką poręczność - bo że to potrafi robić, wiemy - ale jakby w dużej mierze rozmawiał z całością swego, także krytycznego urobku i jakby czuł jego ciężar mówiąc do Czytelnika: przerobiłem tyle słów, tyle ich przerzuciłem przez swoje ręce, że mam do nich wielce ograniczone zaufanie, a to pozwala mi na komfort nie-szukania "jedynych rozwiązań" poetyckich sytuacji, bo ja wiem, że słowa zawsze rzucają cień, że na kartkach zawsze pozostaje margines. Ja tą świadomość - którą tu arbitralnie przypisuję Maliszewskiemu - czuję w całokształcie tych wierszy. To jest świadomość tego, że wiersze są wypowiedzią otwartą także w sensie ich autorskiego i językowego zakorzenienia i że dlatego można i należy w pewnym momencie je po prostu zostawić, rzucić na żer nie troszcząc się o jakąś wersję autorsko-odbiorczych/krytycznych uzgodnień. Myślę, że taka świadomość jest wynikiem ogromnego doświadczenia w analitycznej penetracji wielopoziomowości języka poetyckiego i owego głębokiego przekonania, że to my w języku a nie język w nas (kłania się Heidegger), co przecież wcale oczywiste nie jest dla nas jako zwykłych "używaczy" języka - co tam jacyś poeci będą nam wmawiać, że nie jesteśmy władcami słów! Jest też u Maliszewskiego gorzka świadomość przynależności do wymarłego gatunku stawiaczy bliżej nikomu nieznanych poetyckich hieroglifów, bo świat poezji to margines marginesu świata, to zaświaty jego najdalszych zaświatów. My przecież nie jesteśmy gatunkiem wymierającym, lecz dawno wymarłym i tylko pukamy z zaświatów żeby rzec to i owo, żeby powiedzieć swoje "Zdania na wypadek".
Andrzej Wołosewicz PKPZin/Akant
Karol Maliszewski, "Zdania na wypadek", seria poetycka Oficyny Stowarzyszenia Żywych Poetów, II tom serii wydawniczej pisma literackiego "Red." Nr 1(2) maj 2007
"Zdania na wypadek". Dobry tytuł. Bardzo dobry tytuł. Obrazowy, wciągający, otwierający na wielorakie nadzieje: językowe, słowotwórcze, poetyckie. Ciekawość dodatkowo podsycana tym, że Maliszewski dużo o poezji pisze, recenzuje, Maliszewskiego wszędzie pełno, oczytany facet, no.
Maliszewski zaczyna moją ciekawość rozbudzać bardzo udanym początkiem. Część "Góry, gorączka" - jedna z czterech - świetna, co wiersz to radość, od pierwszego kroku. "Młody poeta pyta o-" (s.7), wiersz-inicjacja, wejście w poetycki świat jawi się zajęciem tajemniczym, magicznym i niebezpiecznym, co wyraża cudowna, humorystyczno-nostalgiczna puenta wiersza: "(..) że nawet sąsiadka: któryś/ z Maliszewskich ponownie zwariował" . Po tym wierszu następne maszerują równym, prężnym, wyrazistym poetycko krokiem, Dzięki czemu mogę podążać - raz już wszedłszy - za Maliszewskim drogą jego, jak chce sąsiadka, zwariowania. Mogę spoglądać w czas jego nie tylko poetyckich narodzin. Przeczytajmy wiersz "Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach":
"Otworzyły się szuflady pękły wysłużone plecaki
ze starego worka na śpiwór (bo spało się gdzie
bądź) wypadł kłąb włosów dawno pochowanej
i stos karteluszek zapisanych
serdecznym pismem z przełomu
lat siedemdziesiątych osiemdziesiątych
bez akapitów bez znaków przestankowych
(bo nie chciało się przestać)by dać sobą
świadectwo nędzy pielgrzymstwa poniżenia
Rocznik sześćdziesiąty grzebie w papierach
uczęszcza do poradni wychowawczo-zawodowej
dla młodych literatów
i już nie zaczyna zdania od więc"
Potem dojrzałość, spójrzmy na frazę rozpoczynającą "Inwazję": "Liżą mnie niewidzialne języki", dojrzałość rozsmakowana w samej sobie, świadoma antynomiczności pracy w słowie, w języku, jeśli jest się - jak Maliszewski - i recenzentem-analitykiem i piszącym wiersze, czyli "katem-oprawcą" i "ofiarą" zarazem jak w wierszu "Ręka natrafia na radio" (s.25).
Część druga "Zdań na wypadek" zatytułowana ""Liryka lokalna" robi mniejsze wrażenie, jakby dostosowała się do ostatnich wierszy części poprzedniej, które - myślę tu o "Locie" (s.27) - są w stylu: a smutek taki wielki - odcedź kartofelki, cokolwiek by to miało znaczyć. Są one dla mnie po prostu nic nie znaczącym opisywactwem (porównaj jeszcze "W górę rzeki" (s.35), "Ludzie po drugiej stronie" (s.36), czy "Albo albo" (s.37). Liryka lokalna jawi się czasami zbyt lokalną. Dominują tu różne odcienie literacko-poetyckiej szarości, na ogół gorzkie. Tyle mego niepodobania się. Ale chcę też od razu dodać, że znajduję tu perełki w postaci wiersza "List czytelnika z Wałbrzyskiego" (Wałbrzyskiego.57):
"Na tyle listów chciałem odpowiedzieć
grzecznie. Trzydzieści siedem lat byłem
miły. Szkoda, że to się skończylo.
Trudno to nazwać transgresją.
Kupa gnoju, którą chciałem toczyć
w jakiejś formie, np. kuli,
okazała się za wielka.
Po prostu".
W trzeciej części użyczającej swego tytułu całemu tomikowi Maliszewski odzyskuje formę, a wiersze "Tren" (s.71) i "Ostatni wiersz dla matki" (s.72) są rodzajem poezji, która odważnie zagląda w otchłań i jeszcze potrafi to opisać/zrelacjonować w sposób, który działa na mnie jak lep na muchy. Takie wiersze przyciągają fluidami życia i śmierci. Takie wiersze prowadzą tropami duszy pokazując poezję jako praktyczne doświadczenie niezastępowalne przez żadne dociekania psychologii, filozofii czy antropologii. Jeżeli ktoś potrzebuje namacalnych dowodów, że tak jest - oto one:
Tren
Antoniemu Mickiewiczowi
Przebiera palcami ciemność
i pociera o pierścionek pełni
zastawiony w lombardzie uschłych olch;
miasteczka pełnią wartę tylko dla mnie,
połyka je horyzont, chłodzi wiatr.
Kobieta drzemie, a spod jej nóg
ucieka ziemia. Agresywny pot,
ale nawet mi nie staje;
robi się starzec ze mnie, powoli
smakuję ten chleb, niosę trumnę,
ocieram się o sąsiedni grób,
a potem przebieram palcami,
sypiąc na twoją twarz
kamyczki, muszelki, grudki. Ciemność
dnia.
Ostatni wiersz dla matki
światło rdzy
kryjesz ty
Rdza traw, ta rozpacz,
pod bukami przepaść;
przepaść rozpatrz
z góry, przyklaśnij do echa.
Tam przerzuca miasto
zmarłych, stąd światło
na wzgórzach; rozrasta się
cmentarz, rozpycha
jak nowotwór; grząskie pola
równa spychacz,
potwór w snach dziecka;
mamo, pamiętasz
mnie z tamtych przerażeń;
iść na swój grób trzeba odważnie
Są takie wiersze, że to dla nich poeta się urodził. Te właśnie takie są. Są tacy poeci, którzy ocalają resztki sensu świata, bez których świat nie miałby żadnego alibi. Mam ich na swojej prywatnej liście, która wcale nie tak łatwo się rozrasta - Maliszewskiego zapisuję na nią obiema rękami.
Chciałbym też podzielić się pewnym przeczuciem, które towarzyszyło mi podczas całej lektury "Zdań na wypadek". Mówię o przeczuciu, bo nie umiem tego literalnie udowodnić. Myślę tu o określonym podejściu do operowania słowem. Miałem takie wrażenie, że Maliszewski poza samymi wierszami, poza tym, co w nich i nimi wyraża, operuje od razu całym językiem jakby nie tyle badał jego poetycką poręczność - bo że to potrafi robić, wiemy - ale jakby w dużej mierze rozmawiał z całością swego, także krytycznego urobku i jakby czuł jego ciężar mówiąc do Czytelnika: przerobiłem tyle słów, tyle ich przerzuciłem przez swoje ręce, że mam do nich wielce ograniczone zaufanie, a to pozwala mi na komfort nie-szukania "jedynych rozwiązań" poetyckich sytuacji, bo ja wiem, że słowa zawsze rzucają cień, że na kartkach zawsze pozostaje margines. Ja tą świadomość - którą tu arbitralnie przypisuję Maliszewskiemu - czuję w całokształcie tych wierszy. To jest świadomość tego, że wiersze są wypowiedzią otwartą także w sensie ich autorskiego i językowego zakorzenienia i że dlatego można i należy w pewnym momencie je po prostu zostawić, rzucić na żer nie troszcząc się o jakąś wersję autorsko-odbiorczych/krytycznych uzgodnień. Myślę, że taka świadomość jest wynikiem ogromnego doświadczenia w analitycznej penetracji wielopoziomowości języka poetyckiego i owego głębokiego przekonania, że to my w języku a nie język w nas (kłania się Heidegger), co przecież wcale oczywiste nie jest dla nas jako zwykłych "używaczy" języka - co tam jacyś poeci będą nam wmawiać, że nie jesteśmy władcami słów! Jest też u Maliszewskiego gorzka świadomość przynależności do wymarłego gatunku stawiaczy bliżej nikomu nieznanych poetyckich hieroglifów, bo świat poezji to margines marginesu świata, to zaświaty jego najdalszych zaświatów. My przecież nie jesteśmy gatunkiem wymierającym, lecz dawno wymarłym i tylko pukamy z zaświatów żeby rzec to i owo, żeby powiedzieć swoje "Zdania na wypadek".
Andrzej Wołosewicz PKPZin/Akant
Karol Maliszewski, "Zdania na wypadek", seria poetycka Oficyny Stowarzyszenia Żywych Poetów, II tom serii wydawniczej pisma literackiego "Red." Nr 1(2) maj 2007
Karol Maliszewski
fot. Milena Maliszewska
fot. Milena Maliszewska
Powieść "Manekiny" odrzucona przez Wydawnictwo Literackie zainteresowała Wydawnictwo Prószyński Media. Ukazała się 9 lutego 2012.
Tomik "Ody odbite" znalazł wydawcę: Tajne Komplety, Wrocław,
marzec 2012 r.
Nowa proza wędrując po świecie, wreszcie znalazła przytulisko: "Przemyśl-Szczecin", Tajne Komplety, Wrocław, końcówka 2013
Tomik "Ody odbite" znalazł wydawcę: Tajne Komplety, Wrocław,
marzec 2012 r.
Nowa proza wędrując po świecie, wreszcie znalazła przytulisko: "Przemyśl-Szczecin", Tajne Komplety, Wrocław, końcówka 2013