Karol Maliszewski
Złomowanie tabu
Mówi się, że to najlepszy (jak do tej pory) tomik Maliszewskiego. Zapewne mówi się tak nie bez przyczyny. Ale ile w tym prawdy? I czy w ogóle warto zawracać sobie głowę tą poezją?
Czytałem te wiersze w pewnym odludnym i dość malowniczym miejscu, paląc jednocześnie nieduże ognisko (było zimno). Czytałem krótko (to cienka książeczka). Czytałem coraz bardziej zły, że czytam, zamiast patrzyć w ogień. Razem z ochotą na napisanie tej recenzji przyszedł mi do głowy wers Celana „DIE ABGEWRACKTEN TABUS”, co Ryszard Krynicki przetłumaczył jako „ZEZŁOMOWANE TABU”. Potem poszedłem, zostało ze mną z tej lektury tylko kilka strzępów. Przyznam się, że sam jestem ciekaw, jak zdołam wybrnąć z takiego wstępu.
Właściwie powinienem napisać coś w rodzaju laurki, jaką spreparował na IV stronę okładki Jarosław Klejnocki, że autor „Roku w drodze” mimo wieku i pozycji pozostaje wciąż niepokorny, dziki, nieujarzmiony, niepogodzony ze światem, własną egzystencją, rzeczywistością. Ale jakże bym mógł gadać takie wyświechtane farmazony? Maliszewski zasługuje na to, żeby przeczytać go porządnie. Wróciłem zatem do domu jak do lektury i do lektury jak do domu.
Pierwszy wiersz opatrzony porażającym mottem ze Słowackiego ugina się pod ciężarem tego motta. Zapewne bez niego robiłby większe wrażenie. To jest bardzo ciekawa sprawa, jak często poeci mylą punkt wyjścia z iluzją punktu dojścia, jak mieszając dykcje wywołują zupełnie niezamierzone i niepożądane zapewne efekty. W tym przypadku krótki cytat z wieszcza umieszczony nad wierszem powoduje nieodparte wrażenie, że sam wiersz jest czczą gadaniną, a nie jest. To pomieszanie wypowiedzi Słowackiego, jednorodnej, wyśmienicie zbudowanej na poziomie konstrukcji i poruszającej w treści, z mową, do której Maliszewski zdołał już swoich czytelników przyzwyczaić, mową zrywaną, strzępiastą, skrótową, próbującą jednocześnie ogarnąć bardzo wiele, niejednorodną właśnie, powoduje efekt obsunięcia wiersza, z którego czytelnik weźmie nie opis otwierający możliwość zaistnienia zdaniu: „nic nie mogłem zmienić zapisany w księgach” i następnemu, którego tu zacytować nie mogę właśnie z tego powodu, że nie został tu (inaczej niż w wierszu) przygotowany dla niego grunt i takie wyrywanie go byłoby zagrywką zwyczajnie efekciarską, ale dość gmatwania, weźmie zatem nie opis, a kontrast, co tu dużo gadać, ze wskazaniem na korzyść Słowackiego.
Maliszewski nie jest poetą awangardowym. W zasadzie wydaje się bardzo prosty. Jestem przekonany, że lektura tych wierszy nie wymaga zbyt wielkiego przygotowania. Forma tu jest sprawą drugorzędną, proces twórczy obywał się tu zapewne bez daleko idących założeń. Śmiem przypuszczać, że większość wierszy powstała z impulsu, cudownego impulsu, który karze człowiekowi w jakiejś chwili usiąść i zapisać, co mu się tam ciśnie, a potem pozwala czuć się odrobinę lepiej, choć przez krótki czas. Nie wartościuję w tym momencie. Staram się tylko rozumieć.
„Nie wiem, co powiedzieć.” Tak poeta otwiera kolejny wiersz. To jest dość znamienne. Wiersz powstaje w sporej mierze pozaświadomie, jest mową samą w sobie, ale nie jest to wiersz generowany. Maliszewski szuka poezji czystej, niejako wolnej od swoich własnych ograniczeń, ale robi to zupełnie inaczej niż to ostatnio proponują głównie poeci warszawscy, próbuje pisać przede wszystkim prawdziwymi emocjami i rzeczywistym obrazem, ich ciągłym zestawianiem, stwarza najpierw relacje siebie do pejzażu, a dopiero potem do innych ludzi. Żywi się podróżą, ale nie ma tu spokoju i niepokoju permanentnego włóczęgi (z racji zabiegania, wielu obowiązków), jest pośpiech, okazjonalność, wyrywkowe skanowanie („Dzisiaj mam oczy. Wiozę je przed siebie.”). Wiele razy daje się dostrzec moment, kiedy następuje przedwczesny odwrót (obowiązki wzywają), choć wszyscy widzą, i czytelnik, i ten, co gada w wierszu, że „trzeba jeszcze dalej, w głąb siebie, / ciemnym brudnym pociągiem”. „Inwazja i inne wiersze” podoba mi się najbardziej właśnie w tych miejscach – „Szronem, Karkonosze, szronem”, „gdzieś urywają się telefony, blokują łącza; / tu myszogłów zapala i gasi / niebo ...”, „rzeka robi zdjęcia”.
To jednak tylko tło. Maliszewski pisze o ludziach. Najbardziej przejmujące są obrazki ze szkoły, obrazki prowincjonalnej biedy.
Powędrowałem dzisiaj wzdłuż hałd,
by odkryć kolonie półzapadłych domów.
To stąd przychodzą dzieci, owiane
kwaśnym wiatrem, ze stęchlizną w płaszczach.
To zapewne dla wielu czytelników jest ciekawsze, niż „las od podszewki”, powiedziałbym, że jest w tych fragmentach sporo przenikliwej socjologii. Być może nawet jest to metoda na wyrwanie współczesnej poezji z tej nieomal martwej niszy, w jaką się sama wpędziła. „Rozbieraj się. Ale za co. Rozbieraj się, / ty już wiesz za co” jest motywem znacznie bardziej nośnym (jak widać choćby na przykładzie sukcesu tylko jednej książki Kuczoka), niż jakieś tam nikomu niepotrzebne eksperymenty i inne literackie głupoty. Powiedzmy taki fragment: „Jacek F. wie, że ma faulować”, czyż nie mówi on więcej o kondycji polskiej szkoły, niż wystąpienie ministra edukacji? Zostawmy to jednak.
Wróćmy do tego, który gada w wierszu. To ciekawie usytuowany osobnik (być może tylko „dla tych którzy się nie liczą / mniej więcej jak ty”). Trzyma się z boku („Był pochód w śródmieściu, ale mnie tam nie było”), ale to nie jest samotny frustrat. To ktoś, kto patrzy. Kto dostrzega. Wcale nie jest tak skoncentrowany na sobie, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. To jest ktoś intensywnie funkcjonujący w otoczeniu, wtopiony w szarą lokalność, ktoś, kto korzeniami siedzi mocno we właściwym dla siebie miejscu, co więcej, tkwi tam w zgodzie i na szarość, i na jej barwność. Ten ktoś ma swoją robotę, ale i dystans do niej („robotnicy słowa / gastarbeiterzy wolności / po skończonej robocie wycieramy ręce”). Tu wszystko jest na swoim miejscu mimo świadomości, że marne jest i to bycie, i miejsce, i owo wszystko. Być może najciekawszy fragment tej książki, to trzy wersy, które z przyjemnością tu przywołam.
W dniu, w którym wydrapano na moim samochodzie
nieortograficznego „huja”, zrozumiałem,
że mam od życia dokładnie to, co mi się należy.
Od dnia, w którym zrozumie się coś tak zasadniczego, można więcej, jestem o tym przekonany. Czy w tych tekstach sięga się po to coś więcej? Próbuje się sięgać. Próbuje się szukać. Próbuje się naprawdę pytać. I chociaż „łatwiej daje się głowę / niż odpowiedź”, widać, że do czegoś się tu dochodzi. Sądzę, że Klejnocki mylił się w przywołanej przeze mnie diagnozie, wiersze Maliszewskiego nie są już świadectwem niepogodzenia „ze światem, własną egzystencją, rzeczywistością”. Ja widzę raczej człowieka podążającego ku pewnej harmonii, trudnej, bolesnej - bo uczciwej, bez uciekania się do mistyki, religii, podejrzanych praktyk. To jest właśnie ktoś, kto posiadł tę prostą i trudną jednocześnie wiedzę, że ma od życia dokładnie to, co mu się należy i nie podskakuje, że za darmo chce więcej. Pisze o tym właściwie dukając o wypuszczeniu węży z siebie, o oczyszczeniu wewnętrznej Irlandii (stanęły mi przed oczami obrazy statków odbijających od Dublińskiego portu, uwożących emigrantów na zawsze, obrazy widziane załzawionymi oczyma tych, którzy zostali, też na zawsze), pogodzony nawet z tym, że „nie znajduje słów” na taki stan rzeczy (zarysowany tutaj jako „higieniczna podpaska na każdą okazję”).
Mam ogromną ochotę na tym zakończyć te moje wywody, bo to dobry moment, żeby zastanowić się, jak i z nami się sprawy mają, ale pozwolę jeszcze sobie pomarudzić.
Maliszewski pisze sporo o poezji. O jej roli. „Obudziłem się, żeby pisać. Mam mowę. Drzewa słuchają.” To nie jest wcale tylko narzekanie, że nikt tej mowy nie odbierze („Idziesz, opisujesz. / Nikt tego nie czyta.”). To tylko stwierdzenie faktu. Poezja to dla niektórych konieczność i koniec. Nic więcej z tego nie wynika. „Lepiej by wam było polecieć w kosmos” mówi poetom, bo Maliszewski ma dystans do poetów, do tych chłopaków i dziewczyn wędzących się w oparach tytoniu przy piwie lub wódce. Sam jednak wie, że dla niego nie ma innej drogi, niż to krążenie („wiersz pisze się na odwrocie starego”) „w formie opowieści”, niż zgoda na konieczność zajmowania się tym, co już nikogo nie obchodzi („wgarnij w siebie świat jaki jest”). Pisze w zasadzie po nic, a ta świadomość podbija imperatyw – „tym bardziej pisz po nic”, bo skoro przyszło urodzić się z tym defektem, nie ma co się szamotać, szukając wątpliwych dróg ucieczki, „iść na swój grób trzeba odważnie” – tak kończy się jeden z wierszy krążący niejako wokół tego defektu wrodzonej przerośniętej wrażliwości.
Wracam do wstępu. Skąd mi się wziął ten wers Celana? „ZEZŁOMOWANE TABU”. Bo miałem ochotę się przyczepić, co w wypadku tego poety (a opiniotwórczego krytyka) nie jest bezpieczne. Prawdę mówiąc, przy pierwszej lekturze czułem pewną irytację. Zirytował mnie sposób, w jaki Maliszewski napisał swoje wiersze. Za łatwo to poszło. Chodzi mi przede wszystkim o przezroczystość języka, potraktowanie go w sposób zbyt utylitarny. Dla poezji nadeszły czasy, kiedy, jak w jazzie, najistotniejsze przy pierwszym odbiorze jest brzmienie. A Maliszewski wydaje się nieco anachroniczny. Owszem, bawi się w językowe gierki („czy świat stać na coś więcej / w oknie”), ale mam wrażenie, że dla niego wciąż dużo ważniejsze jest co? od jak?. (Nie chcę bynajmniej wywołać wrażenia, że dla mnie językowe gierki stanowią istotę poezji, i że co? nie jest już istotne.) Brzmienie zajmuje go na poziomie wersu, jednej zamkniętej metafory („świat twardy jak zmarznięte gówno”), nie dopina jednak kadencji, nie domyka fraz, trudno tu określić metrum, za to co rusz trzeba potknąć się o zerwany rytm, nawet przy lekturze piosenki, jaką jest choćby wiersz „To są Góry Sowie”. Prawdopodobnie to moje żachnięcie wynika z faktu, że inaczej rozumiem wiersz, inaczej postrzegam jego status, dla mnie wiersz powinien być nośnikiem nie tylko treści (użyłem tu tego rzeczownika w liczbie mnogiej), ale również nieodłącznej od tych treści trudnej do określenia pozawerbalnej energii w pewnym sensie muzycznej, opartej na brzmieniu. Tego mi tutaj zabrakło. Boleję nad tym o tyle, że Maliszewski jest jednym z tych poetów, w którego wpatrują się młodzi adepci tej najtrudniejszej i najbardziej niewdzięcznej ze sztuk. A tu nie nauczą się kolorów samogłosek, tonacji, skal. Boleję również o tyle, że wysoko cenię sobie dzieło autora „Faramuchy”, choć najwyżej jego prace prozatorskie.
Podsumujmy. „Inwazja i inne wiersze” to bardzo mądry i poruszający tomik z typowym dla poezji Maliszewskiego defektem brzmienia. Nikt nie jest mistrzem świata. I dlatego wciąż warto pisać, a głosy o śmierci literatury można poczytać (za literaturę) i włożyć między bajki.
Jacek Bierut (Czas Kultury)
Karol Maliszewski, Inwazja i inne wiersze.
Biblioteka Studium. Kraków 2004.
Czytałem te wiersze w pewnym odludnym i dość malowniczym miejscu, paląc jednocześnie nieduże ognisko (było zimno). Czytałem krótko (to cienka książeczka). Czytałem coraz bardziej zły, że czytam, zamiast patrzyć w ogień. Razem z ochotą na napisanie tej recenzji przyszedł mi do głowy wers Celana „DIE ABGEWRACKTEN TABUS”, co Ryszard Krynicki przetłumaczył jako „ZEZŁOMOWANE TABU”. Potem poszedłem, zostało ze mną z tej lektury tylko kilka strzępów. Przyznam się, że sam jestem ciekaw, jak zdołam wybrnąć z takiego wstępu.
Właściwie powinienem napisać coś w rodzaju laurki, jaką spreparował na IV stronę okładki Jarosław Klejnocki, że autor „Roku w drodze” mimo wieku i pozycji pozostaje wciąż niepokorny, dziki, nieujarzmiony, niepogodzony ze światem, własną egzystencją, rzeczywistością. Ale jakże bym mógł gadać takie wyświechtane farmazony? Maliszewski zasługuje na to, żeby przeczytać go porządnie. Wróciłem zatem do domu jak do lektury i do lektury jak do domu.
Pierwszy wiersz opatrzony porażającym mottem ze Słowackiego ugina się pod ciężarem tego motta. Zapewne bez niego robiłby większe wrażenie. To jest bardzo ciekawa sprawa, jak często poeci mylą punkt wyjścia z iluzją punktu dojścia, jak mieszając dykcje wywołują zupełnie niezamierzone i niepożądane zapewne efekty. W tym przypadku krótki cytat z wieszcza umieszczony nad wierszem powoduje nieodparte wrażenie, że sam wiersz jest czczą gadaniną, a nie jest. To pomieszanie wypowiedzi Słowackiego, jednorodnej, wyśmienicie zbudowanej na poziomie konstrukcji i poruszającej w treści, z mową, do której Maliszewski zdołał już swoich czytelników przyzwyczaić, mową zrywaną, strzępiastą, skrótową, próbującą jednocześnie ogarnąć bardzo wiele, niejednorodną właśnie, powoduje efekt obsunięcia wiersza, z którego czytelnik weźmie nie opis otwierający możliwość zaistnienia zdaniu: „nic nie mogłem zmienić zapisany w księgach” i następnemu, którego tu zacytować nie mogę właśnie z tego powodu, że nie został tu (inaczej niż w wierszu) przygotowany dla niego grunt i takie wyrywanie go byłoby zagrywką zwyczajnie efekciarską, ale dość gmatwania, weźmie zatem nie opis, a kontrast, co tu dużo gadać, ze wskazaniem na korzyść Słowackiego.
Maliszewski nie jest poetą awangardowym. W zasadzie wydaje się bardzo prosty. Jestem przekonany, że lektura tych wierszy nie wymaga zbyt wielkiego przygotowania. Forma tu jest sprawą drugorzędną, proces twórczy obywał się tu zapewne bez daleko idących założeń. Śmiem przypuszczać, że większość wierszy powstała z impulsu, cudownego impulsu, który karze człowiekowi w jakiejś chwili usiąść i zapisać, co mu się tam ciśnie, a potem pozwala czuć się odrobinę lepiej, choć przez krótki czas. Nie wartościuję w tym momencie. Staram się tylko rozumieć.
„Nie wiem, co powiedzieć.” Tak poeta otwiera kolejny wiersz. To jest dość znamienne. Wiersz powstaje w sporej mierze pozaświadomie, jest mową samą w sobie, ale nie jest to wiersz generowany. Maliszewski szuka poezji czystej, niejako wolnej od swoich własnych ograniczeń, ale robi to zupełnie inaczej niż to ostatnio proponują głównie poeci warszawscy, próbuje pisać przede wszystkim prawdziwymi emocjami i rzeczywistym obrazem, ich ciągłym zestawianiem, stwarza najpierw relacje siebie do pejzażu, a dopiero potem do innych ludzi. Żywi się podróżą, ale nie ma tu spokoju i niepokoju permanentnego włóczęgi (z racji zabiegania, wielu obowiązków), jest pośpiech, okazjonalność, wyrywkowe skanowanie („Dzisiaj mam oczy. Wiozę je przed siebie.”). Wiele razy daje się dostrzec moment, kiedy następuje przedwczesny odwrót (obowiązki wzywają), choć wszyscy widzą, i czytelnik, i ten, co gada w wierszu, że „trzeba jeszcze dalej, w głąb siebie, / ciemnym brudnym pociągiem”. „Inwazja i inne wiersze” podoba mi się najbardziej właśnie w tych miejscach – „Szronem, Karkonosze, szronem”, „gdzieś urywają się telefony, blokują łącza; / tu myszogłów zapala i gasi / niebo ...”, „rzeka robi zdjęcia”.
To jednak tylko tło. Maliszewski pisze o ludziach. Najbardziej przejmujące są obrazki ze szkoły, obrazki prowincjonalnej biedy.
Powędrowałem dzisiaj wzdłuż hałd,
by odkryć kolonie półzapadłych domów.
To stąd przychodzą dzieci, owiane
kwaśnym wiatrem, ze stęchlizną w płaszczach.
To zapewne dla wielu czytelników jest ciekawsze, niż „las od podszewki”, powiedziałbym, że jest w tych fragmentach sporo przenikliwej socjologii. Być może nawet jest to metoda na wyrwanie współczesnej poezji z tej nieomal martwej niszy, w jaką się sama wpędziła. „Rozbieraj się. Ale za co. Rozbieraj się, / ty już wiesz za co” jest motywem znacznie bardziej nośnym (jak widać choćby na przykładzie sukcesu tylko jednej książki Kuczoka), niż jakieś tam nikomu niepotrzebne eksperymenty i inne literackie głupoty. Powiedzmy taki fragment: „Jacek F. wie, że ma faulować”, czyż nie mówi on więcej o kondycji polskiej szkoły, niż wystąpienie ministra edukacji? Zostawmy to jednak.
Wróćmy do tego, który gada w wierszu. To ciekawie usytuowany osobnik (być może tylko „dla tych którzy się nie liczą / mniej więcej jak ty”). Trzyma się z boku („Był pochód w śródmieściu, ale mnie tam nie było”), ale to nie jest samotny frustrat. To ktoś, kto patrzy. Kto dostrzega. Wcale nie jest tak skoncentrowany na sobie, jak by się na pierwszy rzut oka wydawało. To jest ktoś intensywnie funkcjonujący w otoczeniu, wtopiony w szarą lokalność, ktoś, kto korzeniami siedzi mocno we właściwym dla siebie miejscu, co więcej, tkwi tam w zgodzie i na szarość, i na jej barwność. Ten ktoś ma swoją robotę, ale i dystans do niej („robotnicy słowa / gastarbeiterzy wolności / po skończonej robocie wycieramy ręce”). Tu wszystko jest na swoim miejscu mimo świadomości, że marne jest i to bycie, i miejsce, i owo wszystko. Być może najciekawszy fragment tej książki, to trzy wersy, które z przyjemnością tu przywołam.
W dniu, w którym wydrapano na moim samochodzie
nieortograficznego „huja”, zrozumiałem,
że mam od życia dokładnie to, co mi się należy.
Od dnia, w którym zrozumie się coś tak zasadniczego, można więcej, jestem o tym przekonany. Czy w tych tekstach sięga się po to coś więcej? Próbuje się sięgać. Próbuje się szukać. Próbuje się naprawdę pytać. I chociaż „łatwiej daje się głowę / niż odpowiedź”, widać, że do czegoś się tu dochodzi. Sądzę, że Klejnocki mylił się w przywołanej przeze mnie diagnozie, wiersze Maliszewskiego nie są już świadectwem niepogodzenia „ze światem, własną egzystencją, rzeczywistością”. Ja widzę raczej człowieka podążającego ku pewnej harmonii, trudnej, bolesnej - bo uczciwej, bez uciekania się do mistyki, religii, podejrzanych praktyk. To jest właśnie ktoś, kto posiadł tę prostą i trudną jednocześnie wiedzę, że ma od życia dokładnie to, co mu się należy i nie podskakuje, że za darmo chce więcej. Pisze o tym właściwie dukając o wypuszczeniu węży z siebie, o oczyszczeniu wewnętrznej Irlandii (stanęły mi przed oczami obrazy statków odbijających od Dublińskiego portu, uwożących emigrantów na zawsze, obrazy widziane załzawionymi oczyma tych, którzy zostali, też na zawsze), pogodzony nawet z tym, że „nie znajduje słów” na taki stan rzeczy (zarysowany tutaj jako „higieniczna podpaska na każdą okazję”).
Mam ogromną ochotę na tym zakończyć te moje wywody, bo to dobry moment, żeby zastanowić się, jak i z nami się sprawy mają, ale pozwolę jeszcze sobie pomarudzić.
Maliszewski pisze sporo o poezji. O jej roli. „Obudziłem się, żeby pisać. Mam mowę. Drzewa słuchają.” To nie jest wcale tylko narzekanie, że nikt tej mowy nie odbierze („Idziesz, opisujesz. / Nikt tego nie czyta.”). To tylko stwierdzenie faktu. Poezja to dla niektórych konieczność i koniec. Nic więcej z tego nie wynika. „Lepiej by wam było polecieć w kosmos” mówi poetom, bo Maliszewski ma dystans do poetów, do tych chłopaków i dziewczyn wędzących się w oparach tytoniu przy piwie lub wódce. Sam jednak wie, że dla niego nie ma innej drogi, niż to krążenie („wiersz pisze się na odwrocie starego”) „w formie opowieści”, niż zgoda na konieczność zajmowania się tym, co już nikogo nie obchodzi („wgarnij w siebie świat jaki jest”). Pisze w zasadzie po nic, a ta świadomość podbija imperatyw – „tym bardziej pisz po nic”, bo skoro przyszło urodzić się z tym defektem, nie ma co się szamotać, szukając wątpliwych dróg ucieczki, „iść na swój grób trzeba odważnie” – tak kończy się jeden z wierszy krążący niejako wokół tego defektu wrodzonej przerośniętej wrażliwości.
Wracam do wstępu. Skąd mi się wziął ten wers Celana? „ZEZŁOMOWANE TABU”. Bo miałem ochotę się przyczepić, co w wypadku tego poety (a opiniotwórczego krytyka) nie jest bezpieczne. Prawdę mówiąc, przy pierwszej lekturze czułem pewną irytację. Zirytował mnie sposób, w jaki Maliszewski napisał swoje wiersze. Za łatwo to poszło. Chodzi mi przede wszystkim o przezroczystość języka, potraktowanie go w sposób zbyt utylitarny. Dla poezji nadeszły czasy, kiedy, jak w jazzie, najistotniejsze przy pierwszym odbiorze jest brzmienie. A Maliszewski wydaje się nieco anachroniczny. Owszem, bawi się w językowe gierki („czy świat stać na coś więcej / w oknie”), ale mam wrażenie, że dla niego wciąż dużo ważniejsze jest co? od jak?. (Nie chcę bynajmniej wywołać wrażenia, że dla mnie językowe gierki stanowią istotę poezji, i że co? nie jest już istotne.) Brzmienie zajmuje go na poziomie wersu, jednej zamkniętej metafory („świat twardy jak zmarznięte gówno”), nie dopina jednak kadencji, nie domyka fraz, trudno tu określić metrum, za to co rusz trzeba potknąć się o zerwany rytm, nawet przy lekturze piosenki, jaką jest choćby wiersz „To są Góry Sowie”. Prawdopodobnie to moje żachnięcie wynika z faktu, że inaczej rozumiem wiersz, inaczej postrzegam jego status, dla mnie wiersz powinien być nośnikiem nie tylko treści (użyłem tu tego rzeczownika w liczbie mnogiej), ale również nieodłącznej od tych treści trudnej do określenia pozawerbalnej energii w pewnym sensie muzycznej, opartej na brzmieniu. Tego mi tutaj zabrakło. Boleję nad tym o tyle, że Maliszewski jest jednym z tych poetów, w którego wpatrują się młodzi adepci tej najtrudniejszej i najbardziej niewdzięcznej ze sztuk. A tu nie nauczą się kolorów samogłosek, tonacji, skal. Boleję również o tyle, że wysoko cenię sobie dzieło autora „Faramuchy”, choć najwyżej jego prace prozatorskie.
Podsumujmy. „Inwazja i inne wiersze” to bardzo mądry i poruszający tomik z typowym dla poezji Maliszewskiego defektem brzmienia. Nikt nie jest mistrzem świata. I dlatego wciąż warto pisać, a głosy o śmierci literatury można poczytać (za literaturę) i włożyć między bajki.
Jacek Bierut (Czas Kultury)
Karol Maliszewski, Inwazja i inne wiersze.
Biblioteka Studium. Kraków 2004.
Karol Maliszewski
fot. Milena Maliszewska
fot. Milena Maliszewska
Powieść "Manekiny" odrzucona przez Wydawnictwo Literackie zainteresowała Wydawnictwo Prószyński Media. Ukazała się 9 lutego 2012.
Tomik "Ody odbite" znalazł wydawcę: Tajne Komplety, Wrocław,
marzec 2012 r.
Nowa proza wędrując po świecie, wreszcie znalazła przytulisko: "Przemyśl-Szczecin", Tajne Komplety, Wrocław, końcówka 2013
Tomik "Ody odbite" znalazł wydawcę: Tajne Komplety, Wrocław,
marzec 2012 r.
Nowa proza wędrując po świecie, wreszcie znalazła przytulisko: "Przemyśl-Szczecin", Tajne Komplety, Wrocław, końcówka 2013