Robert Rybicki
Recenzja MKE Baczewskiego z "Mott robali"
Marek K.E. Baczewski Andrzej Lepper polskiej poezji
Robert Rybicki, Motta robali; Istytut Mikołowski 2005
[the time is out of joint (Szekspir, Hamlet 1,5)]
Wszystko, co niezrozumiałe, jest dobrą poezją. Ostatnio ta oportunistyczna dewiza przyprowadziła mnie do lektury O powstawaniu gatunków Darwina. Co jednak nie stawia człowieka w niezręcznym położeniu estetycznym, przynosi zagrożenie ontologiczne. Można zdechnąć z nudów. Znam anegdotę o pewnej Bogu ducha nie winnej już osobie, co padła zaśmiewając się z jakiejś satyry Juwenala czy Petroniusza. Cześć jej pamięci. Lecz tym, co rżał najgłośniej, czytając własne utwory, był nie kto inny, tylko sam... Franz Kafka. W istocie są jednak autorzy, którzy sprawiają, że człek za cholerę nie może się zdecydować, czy się śmiać, czy płakać. Należy do nich bez wątpienia Robert „Ryba” Rybicki z (noumen omen) Rybnika.
Autor, który w pierwszej książce - w sposób iście zdumiewający - połączył epifanie oraz katatonie (ów trudny do wyobrażenia koktajl pojęciowy, zdaniem piszącego te słowa, wskazuje na potencjalnie obezwładniającą moc tkwiącą w autentycznych objawieniach poetyckich), teraz objawia się czytelnikom z kolejnym zniewalającym tomem: Motta robali.
Wymuszona publicystyczną mizerią „konkursowość” debiutanckich propozycji poetyckich przyczynia się do pacyfikacji retoryki, a zatem - do amputacji tego, co w młodej liryce wydaje się najbardziej frapujące: buntu przeciw zastygłej, nudnej formie. Gdybym miał sądzić rodzimą aktywność literacką po zawartości almanachów konkursów poetyckich, tobym - ach! - tobym wcale nie sądził. Tymczasem głos Roberta Rybickiego jest oryginalny do tego stopnia, że autora Mott robali wypada podejrzewać o skrajną anarchię w dozorowanym przez rezolutnych krytyków ogródku współczesnej poezji. Czy można postrzegać Rybickiego jako buntownika? Wniosek ten postaram się w dalszej części wywodu obalić, odwołując się do najpotężniejszego narzędzia polemicznego, jakim władam: mianowicie do całkowitej, bezwolnej afirmacji.
Wydaje się, że język wierszy Rybickiego podlega temu samemu powszechnemu prawu rozkładu, co materia. Gnije, rozpada się. Daje pożywkę kłębowisku mało ambitnych bezkręgowców. Toteż nic niezwykłego w tym, że narzędzie, skoro tylko dostaje się w ręce poety, wymyka się mu spod kontroli. Rybicki nakazuje czasownikom być rzeczownikami, przymusza przysłówki do obcej ich służalczej naturze deklinacji („wyszczerzyć szczelinę w terazie”). Czy nie jest to w istocie zamach na „strukturę ze skał zdań”? (obydwie cytacje wydobyte z wiersza Syreny) Ten niecodzienny użytek ze słów cofa nas do czasów sprzed wynalezienia teorii, czyli do epoki, kiedy to język (logos) nie był jeszcze umysłem (logos), porządkiem (logos), przeznaczeniem (logos), słowem (logos) i bogiem (logos). Coś tu nie gra, prawda? Z kim w końcu mamy do czynienia: z poetą anarchicznym? Czy też archaicznym?
Problem z Rybickim jest jeden: nie ma grzędy, na której można by go było grzecznie usadzić. Wiersze Rybickiego to radykalna bezdomność. Jeśli język oferuje schronienie, to tylko po to, by wyrzucić za drzwi, skoro tylko czytelnik znajdzie się w progu. Tak oto przytulne polskie „się” może za chwilę zostać wyparte z rynku przez dumpingowy import. Czy nie jest to wypadkiem niemiecki zaimek: Sie? Rybicki idzie zatem w ślady Andrzeja Leppera. Wysypuje wszystkie „się” z wagonu toczącego się po torach języka. Jego Ambiwalencja Marszałek Andrzej Lepper wydaje mi się jedynym niezawodnym prekursorem wierszy Rybickiego. Nasz ulubiony język, języczek, umiłowana polszczyzna - może się pożegnać z bezpieczeństwem dawnych, klasycznych portów. „Słowa się od nas odwracają i znikają w ciemności” - ostrzega autor wiersza Tanatoskopia. Kłopot tkwi więc w tym, że niezależnie od tego, jak wielki sentyment żywimy do słów, jakimi się posługujemy, używamy języka, który się od nas odwrócił. Na domiar złego nasza mowa pogrąża się w mroku. To, co zostaje - a zostają ledwie strzępy, resztki komunikatu - nie daje już najmniejszej pociechy. To w końcu tylko „pogo głosek, cząsteczek powietrza, fal/ i poprzedzających je drgań.” (Coś) No tak, coś w tym jest. Niewątpliwie. Takiej demagogii to ja nawet nie potrafię powiedzieć (by odwołać się do słów tytułowego bohatera niniejszego tekstu).
Mamy zatem sytuację nie do pozazdroszczenia. Język odwrócony, pogrążony w cieniu - oto w granicach naszej skandalicznie ogołoconej percepcji znajduje się tylko odwrotna, ciemna strona słów. Zdawałoby się tu uzasadnione przedsięwzięcie pewnych retorsji. Znam poetów, którzy niejako odwracają się od języka, pogrążając się jednocześnie w mroku. Wymienię tu choćby Ryszarda Krynickiego albo Andrzeja Szubę (zdaję sobie sprawę, że kontynuowana uporczywie metafora o odwróceniu i ciemności traci w tym miejscu na precyzji; chciałem tylko zasugerować, że dwaj ostatni to wyznawcy zdawkowej retoryki; ostatecznie konstatacja o dekadencji języka była tak istotna dla poezji generacji Nowej Fali, że nazwiska tu zbędne). Otóż sam Rybicki nie podąża tym samym tropem; przeciwnie, jego estetyką rządzi zasada nadmiaru. Chwilami ulegamy wręcz wrażeniu, że to nie świat lepiej lub gorzej przedstawiony, ale rzeczywiście pogo głosek. Czyżby autor tego zaskakującego terminu miał z jawną nonszalancją uczestniczyć w upadku języka jako środka wyrazu? Czy raczej w jego próbach przedstawienia nieprzedstawialnego świata ukrywa się poszukiwanie - jeżeli już nie ładu, celu, sensu (który pyta o nas, i to dotkliwie jak ukłucie igły) - to poszukiwanie czegoś, po prostu Czegoś? To ostatnie rozwiązanie, nawiasem mówiąc, sugerowałby tytuł pierwszego wiersza Mott robali - Coś. Ale to tylko poszlaka.
Oto więc stajemy oko w oko z poetą, który zgubił instrukcję obsługi języka: gramatyczną, semiotyczną, syntaktyczną. Jakąkolwiek. Chciałbym zawołać głosem Ezry Pounda: „Cierpliwości, czytelniku. To coś więcej niż bełkot.” (Guide to Culchur) Co mi w tym przeszkadza? Czy nie jest to sam odgłos mówiących się (i mówiących nas) wierszy?
Ten skandaliczny bełkot, ten hałas usprawiedliwia, lecz zarazem uniemożliwia zwrócenie wypowiedzi w stronę aparatury wyrazu. Wypowiedź sama siebie unicestwia. Zostaje skandalicznie opustoszały język ruin; językowy squat, zasiedlony przez poetów z konieczności - i z wyboru - niepełnych. Zredukowanych do ruin. Przez koczowników lirycznego spełnienia. Zatem ów chrzęst, ów zgrzyt, ten rumor rozpadających się murów języka, pozostawiając odbiorcę w stanie radykalnej niedyspozycji poznawczej, wskazuje na niemożliwość zawarcia podstawowego paktu pomiędzy autorem i czytelnikiem; paktu, którego treścią i skutkiem byłoby już nie tyle właściwe, ile raczej jakiekolwiek odczytanie.
W ostatecznym rozrachunku Rybicki nie koncentruje się na tym, że słowa nie znaczą tego, co znaczą. To raczej wyrazy, narzędzia i środki uniwersalnego wyrazu, nie wyrażają tego, co chcemy, by wyrażały. Przynajmniej nie czynią tego wyraźnie. Ten problem sytuuje autora Mott robali w tradycji poetyckiej o temperamencie raczej lingwistycznym (powiedzmy: od Grochowiaka, poprzez Nową Falę, po - niedawno zmarłego - Tymoteusza Karpowicza) aniżeli wśród dekonstruktorów semantycznej pewności językowej (wypada w tym stronnictwie wymienić takich poetów, jak Krzysztof Siwczyk, Miłosz Biedrzycki, Andrzej Sosnowski). Wydaje się to w poetyce Rybickiego skrajnym nihilizmem: zawieszeniu ulega już nie sama wiara w znaczenie słów, lecz wiara w wyrażenie czegokolwiek; w powiedzenie świata. Pojawia się pytanie, co pozostanie po przejściu owego pustoszącego huraganu, który rozbija w proch i pył fundamenty poetyckiej (i nie tylko) komunikacji. Odpowiedź będzie z konieczności ryzykowna, niemniej postaram się jej udzielić: wiersze Rybickiego.
Autor Mott robali to najniezawodniej jedna z tych brawurowych dusz, które zaczynają twórczość od zakwestionowania użyteczności narzędzia, jakim się za chwilę posłużą. Gdyby zastosować nieobiektywne kryterium rewelacji, Rybicki okazałby się ortodoksyjnym modernistą. Już samo przywołane tu pojęcie ortodoksyjny modernista brzmi niczym zaproszenie do zabawy w oksymorony. Można więc powiedzieć tylko tyle, że zjawisko „Rybicki” nosi wszelkie znamiona zaświatowości. W proces rozpoznania tej poezji należy zatem zaangażować ciało astralne, freudowskie id albo po prostu zaumnost Chlebnikowa i Kruczonycha. (Oto co pisze Aleksiej Kruczonych w manifeście Dieklaracija zaumnogo jazyka [1921]: „Język pozarozumowy to pierwotna (historycznie i indywidualnie) forma poezji... Mowa pozarozumowa rodzi pozarozumowy praobraz [i na odwrót] - dokładnie nie określony... Język pozarozumowy stosowany jest: a) kiedy artysta daje obrazy, które są jeszcze niezupełnie określone (w nim lub na zewnątrz), b) kiedy nie chce się nazwać przedmiotu, lecz tylko napomknąć..., c) kiedy traci się rozsądek..., d) kiedy rozsądek jest niepotrzebny - ekstaza religijna, miłość...”) W istocie ów niezwykły wynalazek radzieckiej awangardy dokładnie się przypasowuje do poetyki Rybickiego, który w wierszu pod tytułem (tytułami...?) Tytuł jest mnogi radzi, by „wyjść poza batyskaf,/ jakim jest czasoprzestrzeń/ i gramatyka” (w jednym z istotniejszych wierszy omawianego tomu, Enter Jesus, pojawia się następujące zdanie: „Śpieszę się z wierszami, [...] z wiedzą ku temu zapomnianemu słowu.”)
Czym (albo kim) jest owo „zapomniane słowo”? Czym - dla poety, który woła, nieomal wniebogłosy: „Ten tekst jest kratą, przez którą wyglądam” (Wiersz bez tezy)? Kontestacyjna instrumentacja Rybickiego oznaczać może jedynie zabieg oczyszczający, dobrze znany apofatycznej mistyce. W wielkim uproszczeniu: apofaza to sztuka negowania tego, co w naszym systemie pojęciowym może być owocem czczych domniemań; celem owej pozornie destrukcyjnej procedury jawi się w każdym razie dotarcie do pokładów niezbitej wiedzy. Chodzi więc o proces na swój sposób terapeutyczny (skromnym zdaniem autora niniejszych słów, trudno tu dopatrywać się związków z płomiennym anarchizmem formy poetyckiej, postulowanym przez włoskiego Ojca Futuryzmu, Tommasa Marinettiego; mimo iż z polskimi awagardystami międzywojnia łączy strategię twórczą Rybickiego syntaktyczna nonszalancja tudzież niezwykłe bogactwo formy językowej, to jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że pozorny chaos jest jedynie powierzchowną formułą wyjątkowo uporządkowanej struktury, jaką zwykliśmy przypisywać kryształom: „kryształek miłości ostał się/ w mrożonce czasu” [Prosta padła]). Zamiarem rybnickiego poety byłoby zatem oczyszczenie języka z osadu osądów niejako zapośredniczonych w zastygłych konwenansach, pustych frazach, gestach pozbawionych najmniejszego sensu: zrozumiałe, iż celem takiego postępowania może być tylko otrzymanie zestawu zdań tyczących bezpośrednio rzeczywistości. Nasz język podlega różnym partykularnym interesom: często służy raczej mamonie niż Bogu (autor Mott robali wykazuje tu mniej taktu: „język jest wazeliną” - pisze w wierszu Niedobyt). Lingwistyczne prowokacje Rybickiego można rozumieć właśnie tak - jako próbę wydzielenia wewnątrz tego jałowego idiomu, jakim posługujemy się na co dzień, przestrzeni niezawodnej i pewnej. Choćby owa pewność wypowiedzi mogła się objawić tylko w pęknięciu błyskawicy i wprawić w osłupienie czytelnika (nawiązuję, rzecz jasna, do tytułu pierwszej książki Roberta Rybickiego: Epifanie i katatonie). Pisanie (lub czytanie) prawdy łączy się po prostu z ryzykiem: „coś, odwiecznie nieprzekraczalne,/ poza galaktyką i codziennym,/ wpada do wiersza jak kamień/ w papier, zostawia właz-/ -dziurę, która zapala rdzeń/ niepoznawalnego”. (op. cit.)
Wiersze Rybickiego oznaczają przygotowanie gleby pod uprawę wiersza. Jest w nich coś z robaczej mądrości, drążącej nas od wewnątrz, nie pustoszącej jednak, lecz spulchniającej pod zasiew niepewnej przyszłości. Nie do pojęcia dla dusz lękających się myśleć.
Jeśli napisałem na początku recenzji, że Rybicki przez cały czas trzyma czytelnika nad krawędzią śmiechu i nie pozwala jej przekroczyć, to oznacza również, że autor Mott robali wiernie sekunduje mojej rozpaczy. Trawestując spraną od użytku sentencję Ciorana: tylko myśl, że się jutro powieszę, umożliwiła mi doczytanie do końca nowego tomiku Roberta Rybickiego.
Marek K.E. Baczewski
Robert Rybicki, Motta robali; Istytut Mikołowski 2005
[the time is out of joint (Szekspir, Hamlet 1,5)]
Wszystko, co niezrozumiałe, jest dobrą poezją. Ostatnio ta oportunistyczna dewiza przyprowadziła mnie do lektury O powstawaniu gatunków Darwina. Co jednak nie stawia człowieka w niezręcznym położeniu estetycznym, przynosi zagrożenie ontologiczne. Można zdechnąć z nudów. Znam anegdotę o pewnej Bogu ducha nie winnej już osobie, co padła zaśmiewając się z jakiejś satyry Juwenala czy Petroniusza. Cześć jej pamięci. Lecz tym, co rżał najgłośniej, czytając własne utwory, był nie kto inny, tylko sam... Franz Kafka. W istocie są jednak autorzy, którzy sprawiają, że człek za cholerę nie może się zdecydować, czy się śmiać, czy płakać. Należy do nich bez wątpienia Robert „Ryba” Rybicki z (noumen omen) Rybnika.
Autor, który w pierwszej książce - w sposób iście zdumiewający - połączył epifanie oraz katatonie (ów trudny do wyobrażenia koktajl pojęciowy, zdaniem piszącego te słowa, wskazuje na potencjalnie obezwładniającą moc tkwiącą w autentycznych objawieniach poetyckich), teraz objawia się czytelnikom z kolejnym zniewalającym tomem: Motta robali.
Wymuszona publicystyczną mizerią „konkursowość” debiutanckich propozycji poetyckich przyczynia się do pacyfikacji retoryki, a zatem - do amputacji tego, co w młodej liryce wydaje się najbardziej frapujące: buntu przeciw zastygłej, nudnej formie. Gdybym miał sądzić rodzimą aktywność literacką po zawartości almanachów konkursów poetyckich, tobym - ach! - tobym wcale nie sądził. Tymczasem głos Roberta Rybickiego jest oryginalny do tego stopnia, że autora Mott robali wypada podejrzewać o skrajną anarchię w dozorowanym przez rezolutnych krytyków ogródku współczesnej poezji. Czy można postrzegać Rybickiego jako buntownika? Wniosek ten postaram się w dalszej części wywodu obalić, odwołując się do najpotężniejszego narzędzia polemicznego, jakim władam: mianowicie do całkowitej, bezwolnej afirmacji.
Wydaje się, że język wierszy Rybickiego podlega temu samemu powszechnemu prawu rozkładu, co materia. Gnije, rozpada się. Daje pożywkę kłębowisku mało ambitnych bezkręgowców. Toteż nic niezwykłego w tym, że narzędzie, skoro tylko dostaje się w ręce poety, wymyka się mu spod kontroli. Rybicki nakazuje czasownikom być rzeczownikami, przymusza przysłówki do obcej ich służalczej naturze deklinacji („wyszczerzyć szczelinę w terazie”). Czy nie jest to w istocie zamach na „strukturę ze skał zdań”? (obydwie cytacje wydobyte z wiersza Syreny) Ten niecodzienny użytek ze słów cofa nas do czasów sprzed wynalezienia teorii, czyli do epoki, kiedy to język (logos) nie był jeszcze umysłem (logos), porządkiem (logos), przeznaczeniem (logos), słowem (logos) i bogiem (logos). Coś tu nie gra, prawda? Z kim w końcu mamy do czynienia: z poetą anarchicznym? Czy też archaicznym?
Problem z Rybickim jest jeden: nie ma grzędy, na której można by go było grzecznie usadzić. Wiersze Rybickiego to radykalna bezdomność. Jeśli język oferuje schronienie, to tylko po to, by wyrzucić za drzwi, skoro tylko czytelnik znajdzie się w progu. Tak oto przytulne polskie „się” może za chwilę zostać wyparte z rynku przez dumpingowy import. Czy nie jest to wypadkiem niemiecki zaimek: Sie? Rybicki idzie zatem w ślady Andrzeja Leppera. Wysypuje wszystkie „się” z wagonu toczącego się po torach języka. Jego Ambiwalencja Marszałek Andrzej Lepper wydaje mi się jedynym niezawodnym prekursorem wierszy Rybickiego. Nasz ulubiony język, języczek, umiłowana polszczyzna - może się pożegnać z bezpieczeństwem dawnych, klasycznych portów. „Słowa się od nas odwracają i znikają w ciemności” - ostrzega autor wiersza Tanatoskopia. Kłopot tkwi więc w tym, że niezależnie od tego, jak wielki sentyment żywimy do słów, jakimi się posługujemy, używamy języka, który się od nas odwrócił. Na domiar złego nasza mowa pogrąża się w mroku. To, co zostaje - a zostają ledwie strzępy, resztki komunikatu - nie daje już najmniejszej pociechy. To w końcu tylko „pogo głosek, cząsteczek powietrza, fal/ i poprzedzających je drgań.” (Coś) No tak, coś w tym jest. Niewątpliwie. Takiej demagogii to ja nawet nie potrafię powiedzieć (by odwołać się do słów tytułowego bohatera niniejszego tekstu).
Mamy zatem sytuację nie do pozazdroszczenia. Język odwrócony, pogrążony w cieniu - oto w granicach naszej skandalicznie ogołoconej percepcji znajduje się tylko odwrotna, ciemna strona słów. Zdawałoby się tu uzasadnione przedsięwzięcie pewnych retorsji. Znam poetów, którzy niejako odwracają się od języka, pogrążając się jednocześnie w mroku. Wymienię tu choćby Ryszarda Krynickiego albo Andrzeja Szubę (zdaję sobie sprawę, że kontynuowana uporczywie metafora o odwróceniu i ciemności traci w tym miejscu na precyzji; chciałem tylko zasugerować, że dwaj ostatni to wyznawcy zdawkowej retoryki; ostatecznie konstatacja o dekadencji języka była tak istotna dla poezji generacji Nowej Fali, że nazwiska tu zbędne). Otóż sam Rybicki nie podąża tym samym tropem; przeciwnie, jego estetyką rządzi zasada nadmiaru. Chwilami ulegamy wręcz wrażeniu, że to nie świat lepiej lub gorzej przedstawiony, ale rzeczywiście pogo głosek. Czyżby autor tego zaskakującego terminu miał z jawną nonszalancją uczestniczyć w upadku języka jako środka wyrazu? Czy raczej w jego próbach przedstawienia nieprzedstawialnego świata ukrywa się poszukiwanie - jeżeli już nie ładu, celu, sensu (który pyta o nas, i to dotkliwie jak ukłucie igły) - to poszukiwanie czegoś, po prostu Czegoś? To ostatnie rozwiązanie, nawiasem mówiąc, sugerowałby tytuł pierwszego wiersza Mott robali - Coś. Ale to tylko poszlaka.
Oto więc stajemy oko w oko z poetą, który zgubił instrukcję obsługi języka: gramatyczną, semiotyczną, syntaktyczną. Jakąkolwiek. Chciałbym zawołać głosem Ezry Pounda: „Cierpliwości, czytelniku. To coś więcej niż bełkot.” (Guide to Culchur) Co mi w tym przeszkadza? Czy nie jest to sam odgłos mówiących się (i mówiących nas) wierszy?
Ten skandaliczny bełkot, ten hałas usprawiedliwia, lecz zarazem uniemożliwia zwrócenie wypowiedzi w stronę aparatury wyrazu. Wypowiedź sama siebie unicestwia. Zostaje skandalicznie opustoszały język ruin; językowy squat, zasiedlony przez poetów z konieczności - i z wyboru - niepełnych. Zredukowanych do ruin. Przez koczowników lirycznego spełnienia. Zatem ów chrzęst, ów zgrzyt, ten rumor rozpadających się murów języka, pozostawiając odbiorcę w stanie radykalnej niedyspozycji poznawczej, wskazuje na niemożliwość zawarcia podstawowego paktu pomiędzy autorem i czytelnikiem; paktu, którego treścią i skutkiem byłoby już nie tyle właściwe, ile raczej jakiekolwiek odczytanie.
W ostatecznym rozrachunku Rybicki nie koncentruje się na tym, że słowa nie znaczą tego, co znaczą. To raczej wyrazy, narzędzia i środki uniwersalnego wyrazu, nie wyrażają tego, co chcemy, by wyrażały. Przynajmniej nie czynią tego wyraźnie. Ten problem sytuuje autora Mott robali w tradycji poetyckiej o temperamencie raczej lingwistycznym (powiedzmy: od Grochowiaka, poprzez Nową Falę, po - niedawno zmarłego - Tymoteusza Karpowicza) aniżeli wśród dekonstruktorów semantycznej pewności językowej (wypada w tym stronnictwie wymienić takich poetów, jak Krzysztof Siwczyk, Miłosz Biedrzycki, Andrzej Sosnowski). Wydaje się to w poetyce Rybickiego skrajnym nihilizmem: zawieszeniu ulega już nie sama wiara w znaczenie słów, lecz wiara w wyrażenie czegokolwiek; w powiedzenie świata. Pojawia się pytanie, co pozostanie po przejściu owego pustoszącego huraganu, który rozbija w proch i pył fundamenty poetyckiej (i nie tylko) komunikacji. Odpowiedź będzie z konieczności ryzykowna, niemniej postaram się jej udzielić: wiersze Rybickiego.
Autor Mott robali to najniezawodniej jedna z tych brawurowych dusz, które zaczynają twórczość od zakwestionowania użyteczności narzędzia, jakim się za chwilę posłużą. Gdyby zastosować nieobiektywne kryterium rewelacji, Rybicki okazałby się ortodoksyjnym modernistą. Już samo przywołane tu pojęcie ortodoksyjny modernista brzmi niczym zaproszenie do zabawy w oksymorony. Można więc powiedzieć tylko tyle, że zjawisko „Rybicki” nosi wszelkie znamiona zaświatowości. W proces rozpoznania tej poezji należy zatem zaangażować ciało astralne, freudowskie id albo po prostu zaumnost Chlebnikowa i Kruczonycha. (Oto co pisze Aleksiej Kruczonych w manifeście Dieklaracija zaumnogo jazyka [1921]: „Język pozarozumowy to pierwotna (historycznie i indywidualnie) forma poezji... Mowa pozarozumowa rodzi pozarozumowy praobraz [i na odwrót] - dokładnie nie określony... Język pozarozumowy stosowany jest: a) kiedy artysta daje obrazy, które są jeszcze niezupełnie określone (w nim lub na zewnątrz), b) kiedy nie chce się nazwać przedmiotu, lecz tylko napomknąć..., c) kiedy traci się rozsądek..., d) kiedy rozsądek jest niepotrzebny - ekstaza religijna, miłość...”) W istocie ów niezwykły wynalazek radzieckiej awangardy dokładnie się przypasowuje do poetyki Rybickiego, który w wierszu pod tytułem (tytułami...?) Tytuł jest mnogi radzi, by „wyjść poza batyskaf,/ jakim jest czasoprzestrzeń/ i gramatyka” (w jednym z istotniejszych wierszy omawianego tomu, Enter Jesus, pojawia się następujące zdanie: „Śpieszę się z wierszami, [...] z wiedzą ku temu zapomnianemu słowu.”)
Czym (albo kim) jest owo „zapomniane słowo”? Czym - dla poety, który woła, nieomal wniebogłosy: „Ten tekst jest kratą, przez którą wyglądam” (Wiersz bez tezy)? Kontestacyjna instrumentacja Rybickiego oznaczać może jedynie zabieg oczyszczający, dobrze znany apofatycznej mistyce. W wielkim uproszczeniu: apofaza to sztuka negowania tego, co w naszym systemie pojęciowym może być owocem czczych domniemań; celem owej pozornie destrukcyjnej procedury jawi się w każdym razie dotarcie do pokładów niezbitej wiedzy. Chodzi więc o proces na swój sposób terapeutyczny (skromnym zdaniem autora niniejszych słów, trudno tu dopatrywać się związków z płomiennym anarchizmem formy poetyckiej, postulowanym przez włoskiego Ojca Futuryzmu, Tommasa Marinettiego; mimo iż z polskimi awagardystami międzywojnia łączy strategię twórczą Rybickiego syntaktyczna nonszalancja tudzież niezwykłe bogactwo formy językowej, to jednak trudno się oprzeć wrażeniu, że pozorny chaos jest jedynie powierzchowną formułą wyjątkowo uporządkowanej struktury, jaką zwykliśmy przypisywać kryształom: „kryształek miłości ostał się/ w mrożonce czasu” [Prosta padła]). Zamiarem rybnickiego poety byłoby zatem oczyszczenie języka z osadu osądów niejako zapośredniczonych w zastygłych konwenansach, pustych frazach, gestach pozbawionych najmniejszego sensu: zrozumiałe, iż celem takiego postępowania może być tylko otrzymanie zestawu zdań tyczących bezpośrednio rzeczywistości. Nasz język podlega różnym partykularnym interesom: często służy raczej mamonie niż Bogu (autor Mott robali wykazuje tu mniej taktu: „język jest wazeliną” - pisze w wierszu Niedobyt). Lingwistyczne prowokacje Rybickiego można rozumieć właśnie tak - jako próbę wydzielenia wewnątrz tego jałowego idiomu, jakim posługujemy się na co dzień, przestrzeni niezawodnej i pewnej. Choćby owa pewność wypowiedzi mogła się objawić tylko w pęknięciu błyskawicy i wprawić w osłupienie czytelnika (nawiązuję, rzecz jasna, do tytułu pierwszej książki Roberta Rybickiego: Epifanie i katatonie). Pisanie (lub czytanie) prawdy łączy się po prostu z ryzykiem: „coś, odwiecznie nieprzekraczalne,/ poza galaktyką i codziennym,/ wpada do wiersza jak kamień/ w papier, zostawia właz-/ -dziurę, która zapala rdzeń/ niepoznawalnego”. (op. cit.)
Wiersze Rybickiego oznaczają przygotowanie gleby pod uprawę wiersza. Jest w nich coś z robaczej mądrości, drążącej nas od wewnątrz, nie pustoszącej jednak, lecz spulchniającej pod zasiew niepewnej przyszłości. Nie do pojęcia dla dusz lękających się myśleć.
Jeśli napisałem na początku recenzji, że Rybicki przez cały czas trzyma czytelnika nad krawędzią śmiechu i nie pozwala jej przekroczyć, to oznacza również, że autor Mott robali wiernie sekunduje mojej rozpaczy. Trawestując spraną od użytku sentencję Ciorana: tylko myśl, że się jutro powieszę, umożliwiła mi doczytanie do końca nowego tomiku Roberta Rybickiego.
Marek K.E. Baczewski
Deszczowy dzień w Krakowie.
fot. Dirk Skiba
fot. Dirk Skiba
"Motta robali", Mikołów 2005.
"Stos gitar", Warszawa 2009.
"Gram, mózgu", Poznań 2010.
"masakra kalaczakra", Poznań 2011
"Dar Meneli", Stronie Śl. 2017
W marcu 2024 wychodzi nówka: "kotlet frazy" w Wydawnictwie Wielkopolskiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu.
Autorem zdjęć kotletów jest Łukasz Jaśkiewicz.
Autorem zdjęć kotletów jest Łukasz Jaśkiewicz.
http://miloszbiedr... - blog poety osobnego z Krakowa, MLB
https://stonerpols... - strona poetów/ek freaków, pozytywnie nakręcona strona z literatura i nie tylko
https://www.youtub... - tu macie Sonic Youth "Anagrama", który to lubiliśmy sobie odsłuchiwać z MLB
https://stonerpols... - strona poetów/ek freaków, pozytywnie nakręcona strona z literatura i nie tylko
https://www.youtub... - tu macie Sonic Youth "Anagrama", który to lubiliśmy sobie odsłuchiwać z MLB