Bartosz Konstrat
Paweł Próchniak
1.
Bartosz Konstrat jest autorem trzech niedużych zbiorów wierszy. Debiutancki Thanatos jeans zyskał w roku 2003 uznanie jurorów Konkursu Poetyckiego im. Jacka Bierezina. Kolejny tom – Traktaty Konstrata, opublikowały w ubiegłym roku „Opcje”. Trzecia książka – Samochody i krew, ukazała się właśnie nakładem Korporacji Ha!art. To niewiele jak na poetę po trzydziestce, który od pierwszych wierszy mówi wyrazistym, rozpoznawalnym głosem. Ta powściągliwość daje do myślenia. I nie tylko ona.

2.
Wiersze Konstrata to szczątkowe fabuły. Realistycznie zarysowane, sprawnie zrekonstruowane, ale zarazem niejasne, wyrwane z jakiejś większej, nieokreślonej całości. Poskładane z kawałków obrazów, doznań, retorycznych figur. Wywiedzione z zachowanych w pamięci lektur. Wyjęte może ze wspomnień, może ze snu. Historie, o których mowa, zostały wymyślone i opowiedziane w taki sposób, by zwykłe zdarzenia, wypadki wpisane w zwykłą kolej rzeczy, odsłoniły coś, co zwykłe nie jest. Stąd chór cudzych głosów. Stąd spojrzenia z ukosa, pod prąd –
Pokój jest duży, ty tutaj, ja tutaj, jest dużo miejsca i z łatwością wyobrażam sobie, że siedzimy na plaży. Dwoje kalek na wózkach, nie możemy się ruszać, a za chwilę nadejdzie przypływ.
Stąd dziwne pointy – mocne, wywrotowe, zmieniające nagle perspektywę i zarazem rozbrajające, wywrotne, niestabilne, trafiające w coś, co dobrze znamy, choć zwykle nam umyka, w coś, co jest tak proste, naiwne, intymne, że najczęściej przemilczamy to nawet przed sobą. Co to jest? Nie jestem pewien, ale odnoszę wrażenie, że za wierszami autora Traktatów stoi doznanie czegoś tak dotkliwego i jednocześnie tak bardzo tkliwego, że warto się przy tym upierać. Warto brać to na zimno, pod włos. I w gorączce – bez wytchnienia, bez tchu. Z przewrotną świadomością, że na mądre słowa nie można już liczyć, że liczą się tylko te wyprowadzone z rozproszonych rytmów, ze słuchu, z pamięci ucha, która przypomina, że frazie Traktaty Konstrata odpowiada echem infantylne „tra ta-ta, ta ta-ta” – beztroskie jak rozbrykany piorun, niewinne niczym „dziecinna powódź”.

3.
W Traktacie o sile przyzwyczajenia czytamy: „Można ze wszystkiego żartować. Nie ma rzeczy odpornych”. I w tych wierszach słychać śmiech. Zdania, z których zostały zbudowane, zgrzytają ironicznie zębami. Ale Konstrat nie żartuje. Mówi serio o czymś, co trudno wziąć na poważnie, jest bowiem zbyt intymne, tak bardzo wprawia w konfuzję i zarazem jest tak nieokreślone, że ima się tego tylko grymas lekceważenia. I dreszcz. Dreszcz choroby, erotycznej gorączki, życia. Dreszcz, który podpowiada, że „to, co ma znaczenie, jest kolorem skóry, jest urwanym oddechem, chwilą bez oddechu”. Dreszcz ten podpowiada również, że –
zostaliśmy stworzeni dla jednego tańca, który właśnie nas szarga, a więc nasze matki i nasi ojcowie przekazali nam w darze siłę naszych nóg, i dodali do tego wilgotność języka i dodali do tego owłosione pachy.
W takim dreszczu skrywa się wstydliwa wiedza, że „życie to przeważnie trzęsące się ręce”, że ratuje nas naśladowanie „czegoś, co nie istnieje”, że w jakiś niepojęty sposób górą są „cielęta i ślepe koty”. Poeta napisze: „Wstyd to jedyna nadzieja”, i będzie starał się być wierny tej „Brudnej iskrze, która się ślizga w mroku”. W jej znikliwym świetle świat na moment zamiera w bezruchu. Wstrzymuje oddech. Trwa chwilę na progu nieistnienia.

4.
Wiersze autora Thanatos jeans wypełniają obrazy zatrzymane w pamięci, zakarbowane, zacięte jak „zatrzymany na spacji film”, nieruchome, uwięzione nad krawędzią jakichś niejasnych potoków zdarzeń, zawieszone nad tyglem dziwnych fermentacji. To obrazy pełne możliwości. Nabrzmiałe od niepokoju przypływów i odpływów, które – gdy tylko odwrócimy oczy – podejmą swoją niestrudzoną pracę. Ich fale żłobią i odsłaniają dno. Odkrywają zalegającą tam pustkę. Wyrzucają na brzeg – resztki wspomnień i doznań, powracające frazy, strzępy zdarzeń, śmieci.

5.
Nieco surrealna wyobraźnia Konstrata trzyma się konkretu. Żywi się tym, co wpada w oko – nagle, przypadkiem. Tworzony z tych ułomków świat zapada się w pustce, przesiąka nieistnieniem, ale wypełnia go przecież intensywna obecność. Zamieszkują go dziwne zwierzęta – podłączone do prądu, zarżnięte, zapomniane, „pozbawione zmysłów”. Wymarłe jaszczury trzymane w zoo. Zmory na smyczy. Niewidzialne owady. Widmowe psy, błotne ptaki, zapomniane koty, „źrebak zabity dawno temu przez rzeźnika, rżenie, rżenie”. Stworzenia ulepione z gliny i sierści – milczące, zamknięte, obce. We wszystkim do nas podobne – oprócz grzechu. Ten świat zamieszkują też chłopcy – brudni, wolni, bezczelnie uśmiechnięci. Uchwyceni na chwilę przed odejściem, na moment przed rzęsistą ulewą, która niczego nie zmyje, nie zatrze żadnych śladów. Chłopcy pachnący spermą i potem. Chłopcy, których ciała liże ogień – spopieleni, zgubieni, wyzbyci wszystkiego prócz radości i lęku, prócz czegoś, co jest tak drastyczne, że uśmierza i radość, i lęk. W świecie tych wierszy mieszkają również kobiety – miękkie, wilgotne, wielomówne. W ich sercach ukryte są nożyczki i róże. Krwawią, toną, tracą oddech, odbierają głos, mówią po swojemu. Upodabniają się do własnych odbić. Żyją życiem upiorów. Niekiedy dzierżą tekę ministra wojny. Niekiedy zostają w samych perłach.

6.
I mieszka w tych wierszach również ktoś obcy – „inny, zupełnie tu niepasujący, poważny i groźny, szachista, pingpongista, / odkrywca z lunetą. Autor wszystkiego.” Ktoś nieznany i zarazem porażająco bliski. Wytarty do cna, bezsenny, o skostniałych palcach – „zmęczony / jak w połowie meczu”. Osłonięty „koszulą z pokrzyw, gradem urodzaju”. Zapamiętany na chwilę przed rozstaniem. Udręczony śmiercią. Ugodzony przez miłość. Przez nią odkryty. Widzący siebie w innym ciele. Na obcych ustach. Pod cudzymi powiekami. Ten ktoś, o swojej miłości mówi zza krawędzi nocy, zza powtarzanych słów:
Trudno uwierzyć, że istnieje skóra, taka jak twoja. Czysta i odkupiona.
Trudno uwierzyć, że czasem istnieje jakaś inna skóra.
Ale istnieje czasem.
I w innym wierszu samemu sobie przepowiada:
kiedyś w nocy dotknąłem jego ciała i poczułem, że on na pewno umrze, nawet jeżeli jest piekło, on do dzisiaj nie wie, że ja się domyślam, więc mnie odwiedza, przywożąc naleśniki i kłącza rabarbaru zawinięte w papier.

7.
Zwierzęta, chłopcy, kobiety – zaludniają dziwną, senną, widmową mitologię kogoś, kto nieustannie budzi się „ranny, przetrącony”. Mitologię wciąż wymyślaną na nowo – niejasną, rozmazaną, rozpierzchłą. Mówiącą o czymś, co trwa w rozproszeniu, zjawia się we własnej nietożsamości. Taka mitologia istnieje w ułomnej formie. Budowana jest ze zdań zwichniętych, chwilami językowo nieporadnych, nierzadko przegadanych, kiedy indziej – twardych jak skrzep. Rytm fraz zapisywanych przez Konstrata jest nierówny, ich tok zwykle zostaje zmącony, ale to właśnie pod takie dyktando rosną na granicy snu obrazy – skłócone i bliskie sobie, milczące jak zwierzęta w cyrku, szeleszczące nieprzyjemnie jak celofan. Tak odzywa się prostoduszny zachwyt. Jest nagi, niepokojąco kuriozalny. Jest rozdrażniony, rozjątrzony, bywa poruszający. Jego ćmiący ból nie potrzebuje językowej finezji, nie dba o krystaliczność formy. Zna bowiem daremność „pościgu za dnem jakiejkolwiek treści”, wie, że „chrząstka” sensu tonie „w niespokojnej rzece”, że zazdrośnie strzeże swojej głębi i jeśli docisnąć jej zatrzaski, zaciągnąć sznurowadła, to nie zostaje nic poza jakimś „ale” albo „i”. To dlatego zdanie pęka w szwach. Dlatego boli. I właśnie ten ból czyni z wiersza „złożone wpół lustro” – pomnaża istnienie, przydaje mu zwierzęcej zajadłości w byciu. Przeglądające się w sobie lustro patrzy w nieskończoność. Jej głębia nie jest dla poety abstrakcją. W wierszu Pożar (traktat) przeczytamy:
Mówiąc: nieskończoność, mam na myśli zwierzę
wbiegające w pożar.
Z takiego spojrzenia wyrasta wyobraźnia pełna drzazg. Wyobraźnia zbratana z ciałem, pijąca z własnej rany, pijana życiem, odurzona snami. Wyobraźnia ruchliwa, wyzbyta pretensji, wielkoduszna. To ona pozwala powiedzieć – do siebie, do każdego z nas: „W mojej teorii grzechu nie jesteś ujęty”. I jeśli nawet jest „jak czekający na kogoś wynajęty pokój, znów wynajęty, używany, znów pościelony, z przekręconym dwa razy w prawo kluczem”, jeśli pamięta, że „czarne liście nocy szarpały się jak uwięzione za stodołą psy”, to przecież szepce: „Śpij spokojnie, śmierć jest teraz daleko, nawet się nie zbliża”. Taka wyobraźnia układa usta do prośby: „zgaś światło i dotknij po ciemku tego, czego przy świetle nie dotkniesz już nigdy”. Każe powtarzać sobie w ciemności: „Nikt nie będzie pamiętał, kiedy ja zapomnę, jaki rodzaj miłości jest jedynym pięknem”.

8.
Zapisywane przez autora Traktatów zdania to stany niestabilne poezji. Chwieją się, potykają, gubią drogę. Bywają dziwaczne, bezwstydnie nieporadne. Uczą się własnych strat. Pielęgnują pamięć o nich. I może właśnie dlatego brzmią niekiedy tak mocno. Nie wiem, czy dobrze je rozumiem, ale wydają mi się wyraziste i zarazem niedopowiedziane, niemal nieme, uchwycone w biegu, na progu czegoś, co za ich sprawą dopiero może się wydarzyć. Więc powtarzam sobie: „Władzę nade mną ma Ulica Mew”. I jeszcze tak: „Nie przesadzaj, chłopcze, skąd to możesz wiedzieć!”

Bartosz Konstrat, Samochody i krew, Korporacja Ha!art, Kraków 2009, ss. 52.
Bartosz Konstrat
fot. Mariusz Mazur


dzika kość, encyklopedia utraconych szans - mój nowy tom ukazał się w grudniu 2013.






Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie