Bartosz Konstrat
Quaestiunculae ad Constrati Tractatus
Czemu służy tytuł traktaty konstrata? Jest on między innymi fonetycznym uzasadnieniem nazwiska autora (obydwa słowa powtarzają te same spółgłoski). W tym przynajmniej sensie brzmi lepiej niż Traktaty Miłosza. Tytuł jest po to, by wziąć sobie gatunek poezji na stałe zdawałoby się sklejony z Ważnym Nazwiskiem. Zapowiada się więc walka z cieniem, a głupie, bo tautologiczne „to moje” zostaje zmienione w o wiele bardziej wyrafinowane „to moje, aby nie było jego”.
Czy coś w tych tekstach jest z Miłosza? Gdzieniegdzie pojawiają się w nich naśladownictwa opisowego stylu Miłosza w wersji reflektor punktowy (Piękno i bezbolesność: białe kwiaty wiśni. Rozdarty na tle nieba / sznur upranych rzeczy // Praca, niekończąca się praca oraczy. Przekrwione oczy / koni). Jednak to tylko stylistyczny kontrapunkt, czyli przyprawa z gatunku dobrze użytych. Jeżeli kiedyś literaturoznawcy wyzwolą się ze śmiertelnej choroby pisania ciągle o tym samym, to podejrzewam, że będą mieli niezłą zabawę w wyszukiwanie nawiązań na linii Konstrat-Miłosz.
Czego tytuł nie zapowiada? Traktatów jedno- i dwulinijkowych. To wbrew pozorom istotna wskazówka. By jednolinijkowy wiersz stał się traktatem, ten ostatni należy rozumieć nie przez pewną rozległość, ani nie przez średniowieczny jeszcze w rodowodzie podział na punkty i dystynkcje, lecz jako obietnicę dyskursywności, argumentacji, przekonywania (tu Konstrat wygrywa z Honetem, który w baw się słowa „traktat” używa czysto dekoracyjnie). Na pewnym poziomie znów mamy tu Miłosza oraz jego sławetną formę bardziej pojemną.
Pojemność zakłada zawartość. O czym więc są Traktaty...? Tematycznie wiersze Konstrata dzielą się na trzy nierówne grupy: o miłości, o sprawach kulturowo-społecznych i abstrakcyjne (Mówiąc: nieskończoność, mam na myśli zwierzę / wbiegające w pożar – to całość!). Czyli w zasadzie nic szczególnie niespodziewanego. Zimny, klarowny i niespieszny język, jakim poeta opowiada o tym wszystkim, umożliwia jednak wyjście poza doklejone do tematów emocjonalne schematy.
Czym ma się różnić traktat od eseju wierszem? Logiką, domknięciem wątku. Ta teza kłóci się nieco z obecnością w tomie paru wierszy składankowych, o ile nie można przypisać im tzw. wyższego sensu. Jest na przykład wiersz-traktat wyliczający zwierzęta zabierane na jakąś współczesną arkę. Nosi on tytuł O smutnym końcu pewnego rejsu, i chyba właśnie on (znów tytuł) próbuje wyznaczyć różnicę między wierszem a traktatem. Traktat jest wierszem z tezą i rozumowaniem, ale te niekoniecznie muszą zostać wyrażone wprost. W tym wypadku smutnym końcem rejsu ma być zapewne sam fakt wybierania, nazywania i metaforyzowania zwierząt. A to zahacza już o istotne kwestie rodem ze średniowiecznej filozofii.
Którego ze średniowiecznych stanowisk filozoficznych Konstrat nie popiera? Najwidoczniej nominalizmu. W używanych przez niego nazwach nie ma idei. Muszą być one gdzie indziej, skoro coś zabrania nazywania rzeczy niewłaściwymi słowami. Traktuje o tym choćby thesaurus miłości, wyśmiewający tych „innych”, którzy odnajdują rozkosz w liściach klonu / lub / gąsienicach koparek / lub / jogurcie truskawkowym.
Co jest złego w nadużywaniu słowa „rozkosz”? To, że przestaje się ono odnosić do rozkoszy. Powyższa obserwacja nie oznacza, że Konstrat rezygnuje z pisania o sprawach cielesnych. Jednakże opiewając świat sutków i pach (jak tytuł czasopisma) stara się trzymać dystans wobec tych, którzy z lubością opowiadali o sile miłości. A także wobec siebie, gdy sam robi to na swój sposób, gadaninie abstrakcyjnej przeciwstawiając gadaninę o fizyczności.
To traktaty nie opowiadają o sile miłości? Prawdopodobnie autorowi chodzi o to, że traktaty są o sile miłości, a nie, że o niej opowiadają. Dla wiersza bycie traktatem oznacza prawdopodobnie i to, że nie powinien być narracyjny. Co prawda Konstratowi zdarzają się i narracje, lecz one prowadzone są z reguły dla tezy, nie dla samej opowieści.
Czy nie przypomina to aby pozytywizmu i powieści tendencyjnej? I tak, i nie. Nie, ponieważ szczęśliwie Konstrat nie osiąga tego poziomu łopatologiczności. Tak, ponieważ chce pisać o świecie, a chwilami uprawia nawet poezję zaangażowaną, co dla traktatów nie jest nadmiernie korzystne.
Dlaczego? Ponieważ traktaty są o rozumowaniu, a poezja zaangażowana o wykrzykiwaniu. Te dwa modele ustawiania się wobec czytelnika i wobec świata są ze sobą sprzeczne i kiedy Konstrat próbuje je mieszać, nie wychodzi mu to na zdrowie. Przykładem banalny wierszyk o Huellbecque’u, nudną trasą zmierzający do takiej oto puenty nazwałem go „pieszczoszkiem demokracji liberalnej”, choć on woli / słowo: libertyn.
Czy słabość podobnych wierszy jest dowodem na sprzeczność między zaangażowaniem a pisarstwem dobrym formalnie? Nie, defekt dotyczy tabloidyzacji treści, to znaczy używania określeń politycznych w charakterze przezwiska. A wówczas nie wiemy, co ma na myśli autor, mówiąc o demokracji liberalnej, ani dlaczego jest ona zła.
Czyżby wiersz musiał wszystko definiować? Nie zrozumieliśmy się, drogi boldzie. Przykładowo Konstrat nie definiuje homoseksualizmu, a mimo to pisze dobre liryki męsko-męskie, w których nie pojawia się ani deklaracja „ja homoseksualista”, ani przezwisko „ty homoseksualisto”. Z tekstu krytykującego opowiadanie o sile miłości, o którym była już tu mowa, jasno wynika, że Konstrat jest przeciwko definicjom. Problem polega na tym, że w wierszu o Huellbecque’u z lubością opowiada o sile polityki. Co go do tego zmusiło?
Ależ polityka nie jest, jak miłość, sprawą przedrefleksyjną. Jest sprawą po-refleksyjną, uproszczonym sposobem podejmowania istotnych dla społeczeństwa decyzji bez pełnej znajomości tzw. twardych danych, ponieważ te są dawno poza zasięgiem ludzkiego umysłu. Moment, gdy traktat spotyka się z polityką, na skutek czego przestaje rozumować, jest mimowolnym potwierdzeniem postawionej tu tezy. A traktaty rozumować powinny.
Czy poezja, która rozumuje, nie staje się nudna? Nie. Nudni są czytelnicy, którzy nie myślą. Jeśli natomiast chodzi o zagrożenie dętą powagą i stylistyczną monotonią, to Konstrat radzi sobie z tym zagrożeniem pisząc wiersze, które dałoby się rozłożyć na aforyzmy. Takie mikrostruktury z trudem mogą być „dęte”, a możliwość składania i rozkładania chroni przed nudą. Z drugiej strony, podjęte działania obronne świadczą o świadomości zagrożenia. Gdyby przyjął on formę długiego traktatu, Konstrat faktycznie mógłby zacząć przynudzać.
To powaga jest poetycko niebezpieczna? Nie powaga sama w sobie, lecz poważny styl służący wypowiadaniu myśli wielokrotnie już wypowiedzianych. Takie postępowanie nie bierze pod uwagę istnienia wynalazku druku, który powinien był oddzielić role literata i kopisty.
O czym zapomnieliśmy powiedzieć? Trzeba tu jeszcze o obrazowaniu, żeby nie było, że poezję Konstrata przedstawiamy jako nadmiernie suchą. Bo on może pisać i tak: auta – kierowane węchem – trzymają się ulicy jak sukienki matki, i tak: nie mieli żadnych potrzeb, tylko lizać fale, tylko pluć za burtę. Słowem – napotykamy tu poetę kompletnego, prawie zawsze umiejącego zrezygnować ze zbędnej stylizacji (jako ćwiczenie dla czytelników pozostawiam znalezienie dwóch-trzech wierszy, w których jednak nie), myślącego i wypowiadającego te myśli, a przy tym nie rezygnującego z pewnej dawki liryzmu. Tak trzymać!
A nie można powiedzieć o czymś poza wierszami? Można, ale wyłącznie w tej kolejności. Wiersze są ważniejsze, bo tylko na przykładach można stwierdzić, jak blisko zaangażowania poezja może podejść bez strat własnych. Przez straty własne rozumiem przyjmowanie dykcji, która tłumaczy się tylko w obrębie zaangażowania. Traktaty Konstrata przeważnie unikają tego zagrożenia. Więcej: one granicę „poezji zaangażowanej” (która nie przestaje być poezją) przesuwają dalej, niż mógłbym sobie wyobrazić. A że zdarzają się wycieczki na drugą stronę wzmiankowanej granicy – cóż, przeklęta dola trapera.
Czy coś w tych tekstach jest z Miłosza? Gdzieniegdzie pojawiają się w nich naśladownictwa opisowego stylu Miłosza w wersji reflektor punktowy (Piękno i bezbolesność: białe kwiaty wiśni. Rozdarty na tle nieba / sznur upranych rzeczy // Praca, niekończąca się praca oraczy. Przekrwione oczy / koni). Jednak to tylko stylistyczny kontrapunkt, czyli przyprawa z gatunku dobrze użytych. Jeżeli kiedyś literaturoznawcy wyzwolą się ze śmiertelnej choroby pisania ciągle o tym samym, to podejrzewam, że będą mieli niezłą zabawę w wyszukiwanie nawiązań na linii Konstrat-Miłosz.
Czego tytuł nie zapowiada? Traktatów jedno- i dwulinijkowych. To wbrew pozorom istotna wskazówka. By jednolinijkowy wiersz stał się traktatem, ten ostatni należy rozumieć nie przez pewną rozległość, ani nie przez średniowieczny jeszcze w rodowodzie podział na punkty i dystynkcje, lecz jako obietnicę dyskursywności, argumentacji, przekonywania (tu Konstrat wygrywa z Honetem, który w baw się słowa „traktat” używa czysto dekoracyjnie). Na pewnym poziomie znów mamy tu Miłosza oraz jego sławetną formę bardziej pojemną.
Pojemność zakłada zawartość. O czym więc są Traktaty...? Tematycznie wiersze Konstrata dzielą się na trzy nierówne grupy: o miłości, o sprawach kulturowo-społecznych i abstrakcyjne (Mówiąc: nieskończoność, mam na myśli zwierzę / wbiegające w pożar – to całość!). Czyli w zasadzie nic szczególnie niespodziewanego. Zimny, klarowny i niespieszny język, jakim poeta opowiada o tym wszystkim, umożliwia jednak wyjście poza doklejone do tematów emocjonalne schematy.
Czym ma się różnić traktat od eseju wierszem? Logiką, domknięciem wątku. Ta teza kłóci się nieco z obecnością w tomie paru wierszy składankowych, o ile nie można przypisać im tzw. wyższego sensu. Jest na przykład wiersz-traktat wyliczający zwierzęta zabierane na jakąś współczesną arkę. Nosi on tytuł O smutnym końcu pewnego rejsu, i chyba właśnie on (znów tytuł) próbuje wyznaczyć różnicę między wierszem a traktatem. Traktat jest wierszem z tezą i rozumowaniem, ale te niekoniecznie muszą zostać wyrażone wprost. W tym wypadku smutnym końcem rejsu ma być zapewne sam fakt wybierania, nazywania i metaforyzowania zwierząt. A to zahacza już o istotne kwestie rodem ze średniowiecznej filozofii.
Którego ze średniowiecznych stanowisk filozoficznych Konstrat nie popiera? Najwidoczniej nominalizmu. W używanych przez niego nazwach nie ma idei. Muszą być one gdzie indziej, skoro coś zabrania nazywania rzeczy niewłaściwymi słowami. Traktuje o tym choćby thesaurus miłości, wyśmiewający tych „innych”, którzy odnajdują rozkosz w liściach klonu / lub / gąsienicach koparek / lub / jogurcie truskawkowym.
Co jest złego w nadużywaniu słowa „rozkosz”? To, że przestaje się ono odnosić do rozkoszy. Powyższa obserwacja nie oznacza, że Konstrat rezygnuje z pisania o sprawach cielesnych. Jednakże opiewając świat sutków i pach (jak tytuł czasopisma) stara się trzymać dystans wobec tych, którzy z lubością opowiadali o sile miłości. A także wobec siebie, gdy sam robi to na swój sposób, gadaninie abstrakcyjnej przeciwstawiając gadaninę o fizyczności.
To traktaty nie opowiadają o sile miłości? Prawdopodobnie autorowi chodzi o to, że traktaty są o sile miłości, a nie, że o niej opowiadają. Dla wiersza bycie traktatem oznacza prawdopodobnie i to, że nie powinien być narracyjny. Co prawda Konstratowi zdarzają się i narracje, lecz one prowadzone są z reguły dla tezy, nie dla samej opowieści.
Czy nie przypomina to aby pozytywizmu i powieści tendencyjnej? I tak, i nie. Nie, ponieważ szczęśliwie Konstrat nie osiąga tego poziomu łopatologiczności. Tak, ponieważ chce pisać o świecie, a chwilami uprawia nawet poezję zaangażowaną, co dla traktatów nie jest nadmiernie korzystne.
Dlaczego? Ponieważ traktaty są o rozumowaniu, a poezja zaangażowana o wykrzykiwaniu. Te dwa modele ustawiania się wobec czytelnika i wobec świata są ze sobą sprzeczne i kiedy Konstrat próbuje je mieszać, nie wychodzi mu to na zdrowie. Przykładem banalny wierszyk o Huellbecque’u, nudną trasą zmierzający do takiej oto puenty nazwałem go „pieszczoszkiem demokracji liberalnej”, choć on woli / słowo: libertyn.
Czy słabość podobnych wierszy jest dowodem na sprzeczność między zaangażowaniem a pisarstwem dobrym formalnie? Nie, defekt dotyczy tabloidyzacji treści, to znaczy używania określeń politycznych w charakterze przezwiska. A wówczas nie wiemy, co ma na myśli autor, mówiąc o demokracji liberalnej, ani dlaczego jest ona zła.
Czyżby wiersz musiał wszystko definiować? Nie zrozumieliśmy się, drogi boldzie. Przykładowo Konstrat nie definiuje homoseksualizmu, a mimo to pisze dobre liryki męsko-męskie, w których nie pojawia się ani deklaracja „ja homoseksualista”, ani przezwisko „ty homoseksualisto”. Z tekstu krytykującego opowiadanie o sile miłości, o którym była już tu mowa, jasno wynika, że Konstrat jest przeciwko definicjom. Problem polega na tym, że w wierszu o Huellbecque’u z lubością opowiada o sile polityki. Co go do tego zmusiło?
Ależ polityka nie jest, jak miłość, sprawą przedrefleksyjną. Jest sprawą po-refleksyjną, uproszczonym sposobem podejmowania istotnych dla społeczeństwa decyzji bez pełnej znajomości tzw. twardych danych, ponieważ te są dawno poza zasięgiem ludzkiego umysłu. Moment, gdy traktat spotyka się z polityką, na skutek czego przestaje rozumować, jest mimowolnym potwierdzeniem postawionej tu tezy. A traktaty rozumować powinny.
Czy poezja, która rozumuje, nie staje się nudna? Nie. Nudni są czytelnicy, którzy nie myślą. Jeśli natomiast chodzi o zagrożenie dętą powagą i stylistyczną monotonią, to Konstrat radzi sobie z tym zagrożeniem pisząc wiersze, które dałoby się rozłożyć na aforyzmy. Takie mikrostruktury z trudem mogą być „dęte”, a możliwość składania i rozkładania chroni przed nudą. Z drugiej strony, podjęte działania obronne świadczą o świadomości zagrożenia. Gdyby przyjął on formę długiego traktatu, Konstrat faktycznie mógłby zacząć przynudzać.
To powaga jest poetycko niebezpieczna? Nie powaga sama w sobie, lecz poważny styl służący wypowiadaniu myśli wielokrotnie już wypowiedzianych. Takie postępowanie nie bierze pod uwagę istnienia wynalazku druku, który powinien był oddzielić role literata i kopisty.
O czym zapomnieliśmy powiedzieć? Trzeba tu jeszcze o obrazowaniu, żeby nie było, że poezję Konstrata przedstawiamy jako nadmiernie suchą. Bo on może pisać i tak: auta – kierowane węchem – trzymają się ulicy jak sukienki matki, i tak: nie mieli żadnych potrzeb, tylko lizać fale, tylko pluć za burtę. Słowem – napotykamy tu poetę kompletnego, prawie zawsze umiejącego zrezygnować ze zbędnej stylizacji (jako ćwiczenie dla czytelników pozostawiam znalezienie dwóch-trzech wierszy, w których jednak nie), myślącego i wypowiadającego te myśli, a przy tym nie rezygnującego z pewnej dawki liryzmu. Tak trzymać!
A nie można powiedzieć o czymś poza wierszami? Można, ale wyłącznie w tej kolejności. Wiersze są ważniejsze, bo tylko na przykładach można stwierdzić, jak blisko zaangażowania poezja może podejść bez strat własnych. Przez straty własne rozumiem przyjmowanie dykcji, która tłumaczy się tylko w obrębie zaangażowania. Traktaty Konstrata przeważnie unikają tego zagrożenia. Więcej: one granicę „poezji zaangażowanej” (która nie przestaje być poezją) przesuwają dalej, niż mógłbym sobie wyobrazić. A że zdarzają się wycieczki na drugą stronę wzmiankowanej granicy – cóż, przeklęta dola trapera.
Bartosz Konstrat
fot. Mariusz Mazur
fot. Mariusz Mazur
dzika kość, encyklopedia utraconych szans - mój nowy tom ukazał się w grudniu 2013.