Marcin Zegadło
NAWYKI CZYTANIA - Anita Widman - Drzewiecka, Podteksty czasopismo kulturalno-naukowe nr 1(7)/2007, ISSN 1895-4901
głowę obracam ku snom
Marcin Świetlicki

Kiedy czytam wiersze Marcina Zegadły, myślę tu o drugim tomiku młodego poety – Nawyki ciał śpiących, mam dziwne wrażenie, że ich bohater z niezrozumiałych jeszcze powodów został uwikłany w jakąś dziwną, trudną do oswojenia, a nawet trochę absurdalną i z pewnością niezbyt komfortową sytuację. Sen jest tu koszmarem, bo „niszczy i wraca”; właściwie to bohater nie bardzo wie, co się z nim dzieje, a najgorsze jest to, i to już zaczyna być dość poważne, że coraz częściej nie potrafi odróżnić snu od rzeczywistości. Zresztą czytelnik też ma z tym niemałe problemy, tym bardziej, że wszystko tu nie na swoim miejscu, inne, zaprzeczające przyzwyczajeniem. Nie znaczy to jednak, że panuje tu jakikolwiek bałagan czy chaos.

Tymczasem rzeczywistość wciąż daleka od swej oczywistości, wciąż rozmazują się jej sensy, dzień nie jest dość wyraźny, noc jeszcze mniej. Ale tej jasności wcale tu nie brakuje, nikt się jej nawet nie spodziewa, przeciwnie, ta senna aura powoli zaczyna fascynować, choć nadal nie wiadomo, co jest tu snem, a co jawą, gdzie przebiega granica.

Wiadomo natomiast, że wizje pochłaniają swego bohatera, stają się jego obsesją, bo pojawiają się wszędzie, a on nie potrafi niczym ich obłaskawić, żadna strategia nie przynosi rezultatu. Bohater poruszony jest nawiedzającymi go we śnie i na jawie niewytłumaczalnymi, uparcie powracającymi obrazami-iluzjami, które zastawiają na niego pułapkę. Aby jej uniknąć usiłuje wyrwać się z sideł niepokojących go wizji, wszystko bezskutecznie. Ba, próbuje na różne sposoby zapomnieć o tym, co go prześladuje i niepokoi. Cóż to w ogóle jest? Skąd wziął się obraz „synka z wyłupionym okiem”? Z jakich strat zrodził się ten obraz? Widmo dziecka w „lukrowanej trumience” jest tak przejmujące, że nie potrafi się z nim uporać. Fantasmagoryczne urojenia towarzyszą mu na każdym kroku, w żaden sposób nie potrafi ukryć ich obecności. Niektórzy mogliby mu nawet ich pozazdrościć, on jednak zbyt przejęty jest myślą, że nie może się ich pozbyć, czuje, że są zawsze blisko, tuż, tuż; spędzają sen z powiek przez swą nadobecność, są intruzami, z którymi trzeba się zmierzyć. Bohater chciałby, co jest zrozumiałe, pozbyć się tego ciągłego, męczącego poczucia ich bliskości. Przypominają się lęki małego dziecka, które wszędzie widzi mary, i które nie bardzo wierzy zapewnieniom dorosłych, że duchów nie ma. Bo niby dlaczego miałoby ich nie być. Te wizje pochłaniają podmiot wierszy bez przerwy, nie dają o sobie zapomnieć, powoli wpędzają w szaleństwo albo w coś, co szaleństwo przypomina; pojawiają się wszędzie, zaskakują w najbardziej niesprzyjającym momencie, bo jednak bohater ma nadzieję, że zaskakiwać nie będą, że chociaż tyle… Nie pomaga myślenie życzeniowe, nie pomogłaby nawet rozpacz. Może sobie tylko wmówić ich nieistnienie.

Coraz bliższy jest pomieszania zmysłów, choć cały czas się przed tym broni, odczuwa idiosynkrazję, kiedy uświadamia sobie, że ciągle jeszcze nie potrafi rozgryźć ich obecności, nie umie wyjaśnić ich przeznaczenia, odczuwa bezradność, bo przecież obcowanie z nimi zdaje się absurdalne, bliskość niedorzeczna – jak miałby wytłumaczyć ją przyjaciołom? Uporczywa obecność wizji zakłóca spokój, wywołuje rozdrażnienie. Nie pozostało mu nic innego niż ucieczka, wyjście poza sen, by tam spotkać się z tym, co odrzucone, wyparte.

W końcu ciągłe poczucie zagrożenia, wroga bliskość obłędu skłaniają bohatera do podróży. Dochodzi do wniosku, że jedynym wyjściem jest ucieczka z miasta – to właśnie w mieście pojawiają się „popękane widma”; to właśnie miasto przypomina „sanatorium dla umarłych chłopców”, dlatego, jak sądzi, trzeba się od niego jak najszybciej uwolnić. Dlatego też bez wahania przekracza granicę – „rzekę śniętych ryb”, która „(...) nie powtarza. nie wraca”. Musi być przy tym bardzo ostrożny, bo ważył się na trudną i niepewną ucieczkę, ucieczkę od „zgaszonego miasta”, w którym „białe prześcieradła odsłaniają zmarznięty brudny szkielet”, od chłodnej przestrzeni miasta pełnego „bezwładnego mięsa”, „ogromnego niczym muzeum”. Pozostanie w nim byłoby inercją, trwaniem w letargu.

Tymczasem bohatera, któremu po wydostaniu się z miasta został już tylko jeden, ostatni etap, zdawałoby się, że najbezpieczniejszy i najprostszy – podróż w głąb siebie, która miała zagłuszyć to, co tak absurdalne – spotkał zawód, rozczarowanie. Rozpoczęcie podróży stało się jednocześnie jej końcem; podróż do czasu dzieciństwa, która powinna była przynieść zrozumienie, okazała się porażką, pozbawiła złudzeń. Z pewnością nie tego oczekiwał, nie tego się spodziewał. Zamiast arkadii odnalazł ból; dały o sobie znać dawno zaleczone rany, minione wydarzenia odbiły się w lustrze teraźniejszości, obrazy z dzieciństwa zyskały ostrość, dziecięce wspomnienia nabrały kształtów – „szmaciane dzieciństwo z ojcem / który wraca jak klątwa, pierwszą blizną”. Ucieczka okazała się możliwa tylko na papierze, nigdzie więcej. Powrót do dzieciństwa zamiast spokoju przyniósł chłód, tęsknota za czymś, co prawdopodobnie można utożsamiać z tęsknotą za innym, lepszym światem, wciąż pozostaje niezaspokojona.

Po tej quasi-sentymentalnej podróży bohater przypomina chorego po amputacji, człowieka z nieznośnym bólem fantomowym wnikającym głęboko w tkanki. W tej sytuacji pomóc może chyba tylko kobieta, dlatego nasłuchuje uważnie jej kroków, tylko one mogą przynieść zapomnienie. („twoje kroki na schodach. mój spokój”).

Przestał być już niewinny i naiwny, przecież przekroczył próg i zaraz potem wrócił do nieprostego świata. Odtąd jest już świadomy tego, że życie jest „nie tak znowu proste”, niestety, bardziej zagmatwane niżby się wydawało, wie już, że uwikłany jest w coś, co boleć musi, czy tego chce, czy nie, wplątany w życie, w którym chwila spełnienia – by sparafrazować Baumana – jest niedościgła; szczęście nieosiągalne, człowiek samotny, a „ostateczna wersja kolejności zdarzeń” już znana.

Taką wiedzą zostały naznaczone wiersze suwerenne, dalekie od sztuczności, spiętrzone w „mętny dialekt”; wiersze, których eliptyczny, hermetyczny język, przerywany jest co chwilę przez nagromadzone we śnie emocje, te zaś tworzą irracjonalne obrazy poetyckie. To wiersze, które przemawiają bliskością, intymnością, a potem „czepiają się języków”, zrywają znaczenia, przekraczają granice kartki i lepią do nareszcie czymś poruszonej wyobraźni czytelnika.


Anita Widman-Drzewiecka

Marcin Zegadło: „nawyki ciał śpiących”. Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2006 [tom 82. Biblioteki „Studium”].
marcin zegadło
fot. z archiwum autora


Monotonne rewolucje, Stowarzyszenie Literackie im.K.K. Baczyńskiego, Łódź 2003
nawyki ciał śpiących, Zielona Sowa, Kraków 2006
Światło powrotne, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2010
Cały w słońcu, SPP Odział w Łodzi, Biblioteka Arterii, Łódź 2014
Hermann Brunner i jego rzeźnia, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2015


moje wiersze:

w HELIKOPTERZE (7-8/2014)'

w Odrze (11/2014)

w listopadzie 2014 nakładem SPP Oddział w Łodzi, Biblioteka Arterii ukazał się mój czwarty zbiór wierszy - "Cały w słońcu"

moja proza:

w CHIMERZE nr 7-8/2014 (17)
w CHIMERZE nr 12/01/2014-2015 (20/21)
w HELIKOPTERZE 2/2105
w AKCENCIE 2/2015 (140)

spotkania autorskie:

Częstochowa -
18 lutego 2015 r.
godz. 18.00
Ośrodek Promocji Kultury
Gaude Mater
ul. Dąbrowskiego 1

Łódź -
26 lutego 2015 r.,
godz. 19.00
Dom Literatury w Łodzi
ul. Roosevelta 17

Warszawa -
8 października 2015 r.
godz.18.00
Muzeum Literatury
Rynek Starego Miasta 20




Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie