Joanna Mueller
Epifania i bergamotki 2
(Więc odpowiadam jej na gadu-gadu krótką radą matki trochę bardziej doświadczonej i do pliku „bergamotki.doc” czym prędzej powracam). Wreszcie same ptaszyska do opowieści przywodzę, zamiast je odganiać od drzew czereśniowych, których wraz z babcią pilnowałyśmy przed zagładą do czasu, kiedy – gdzieś koło południa – czytanie stawało się silniejsze niż uważność, a natura szpaków wygrywała z naszą kulturową słabością do lektury.
Opowiadam, bo pamiętam, jak ze szpakami poradził sobie wreszcie wujek, drugi w Miasteczku konstruktor i wynalazca (drugi po panu Pikuliku – choć może on się wcale nie nazywał Pikulik? – paranormalnym twórcy różnych paramłynów, parawiatraków, parasamochodów i paralotni). Wujek ten (ojciec wspomnianej kuzynki, tymczasowo w komunikatorze niedostępnej) był przez pół życia pełen niemych wyrzutów wobec rodziców, że ci – zamiast artysty (złotnika, rzeźbiarza, a choćby i nawet, mawiał, zegarmistrza) – zrobili z niego mechanika taborów kolejowych. Musiał sobie ów młodociany brak rekompensować na starość, walcząc w czasie przedwczesnej emerytury z coraz słabszym wzrokiem, zwyciężając chorobę rogówki każdym kolejnym cudem swego warsztatu: a to meblami rzeźbionymi w stylu secesji, a to sygnetami, którymi obdzielił pół rodu Baronów, a to wreszcie użytkowymi cackami w rodzaju wiertarki odpędzającej ptaszyska od sadu czy też armaty na dziki, której głos do dzisiaj rozbrzmiewa od granicy miasteczkowych beszongów aż po krajeńskie krańce nadnoteckich mokradeł.
Opowieść się snuje, ale wciąż ma ona raczej smak rozpuszczanej w herbacie mdląco-słodkawej magdalenki, niż samej herbaty o cierpkim bergamotkowym aromacie, którą piję w każdym z tych trzech momentów – po przebudzeniu ze snu (o nim jeszcze nic nie powiedziałam), w ostatnim szlifie wiersza (o nim nie opowiem) i teraz (gdy piszę te słowa).
Wypieram ze świadomości opowieść o bergamotkach, zastępując ją historiami korzennymi, tak jak dziecko, którym byłam, wypierało choroby chronicznie związane z rodziną ojca i zastępowało je baśniowym, nieskalanym śmiercią światem rozciągającym się po zdrowej, matczynej stronie Miasteczka, zwanej Hubami.

۞

Sen jednak, o którym chcę wreszcie zacząć opowiadać, pojawił się po tej drugiej – chorej, chronicznej, mrocznej – stronie. Chcę go opowiedzieć, chociaż – powtarzam to wam i sobie – w opowieść o śnie nie wierzę. Kogo bowiem interesuje marzenie senne bardziej niż samego marzyciela? Kogo w ogóle ono interesuje, jeśli pominąć sytuację medyczną wymagającą prócz szczerości pacjenta także uwagi psychoanalityka? I czy rzeczywiście w tym seansie właśnie sens snu jest najistotniejszy, a nie dogmatyczne przekonania lekarza i niewysławialny niepokój klienta? Wreszcie – żeby pytaniom uczynić zadość, niech padnie jeszcze jedno – czy mamy jakąkolwiek szansę oddać autentyczny zrąb snu tak, by nie gruntować go przy tym gładzią poetyckich metafor ani nie uspójniać lepikiem nazbyt zwartej narracji?
Tymczasem pytania zostawmy psychoanalitykom, a metafory remontowe – plądrującym moją kuchnię fachowcom. Klucz do snu o bergamotkach spoczywa raczej w magazynie symboli przyrodniczych niż budowniczych. Nie będzie też odprężającej pogadanki na miękkiej freudowskiej kozetce. Zamiast tego muszę uwagę rozproszyć – na pisanie o śnie i pilnowanie (raczkującej tuż obok, dobiegającej roczku, niechcącej zasnąć) Marii Kozetki.

۞
Głowa boli od tych wierszy
fot. Joanna Rogalanka


Zagniazdowniki/Gniazdowniki
Stratygrafie
Wylinki






Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie