Barbara Klicka
 1  2  >>
Mur chiński

Ty masz temperaturę słów, ja mam temperaturę ciała. Umiemy ją zmierzyć jak precyzyjne gaigery, ale, nie mogę nie być przykra, raczej nam tak zostanie.




Wyszła na pocztę. Jeśli porządnie wyhodować samotność, to raczej nie ma ryzyka, że się nagle skończy, ale na ulicach, mimochodem, czyjeś atomy mogą się splątać z czyimiś. Jak długie włosy w tłoku. Raz zmieszała się w tramwaju z inną kobietą. Widziała jej naszyjnik z wypełnionej żelistą substancją neonówki. Wiedziała, co zjadła na wczesne śniadanie, wiedziała jakim sposobem depilowała pachy biorąc porannym prysznic, wiedziała. Wystarczyło drobne otarcie. Widziała - na niektórych obrazach - każda plamka potrafiła wniknąć w plamkę tuż obok. A ona tylko ten raz i dawno, a teraz nie, wcale.
Często podchodziła do szafy, przykładała dłoń i czekała cierpliwie, aż małe cząsteczki w jej skórze wyciągną swoje molekularne łapy do cząsteczek drewna, aż uda się jej zmieszać, bo przecież to fizycznie niemożliwe, żeby w przestrzeni ze składów chemicznych były dziury. Już bardziej prawdopodobne, że nosi przed sobą wielki Mur Chiński i chociaż nic o tym nie wie, to z nim się zrosła, to przez niego – wszystko jest tylko przed nią, za nią nic, barbarzyńcy na stepach.
Zjechała windą z lustrem. Przyklejona do świetlówki guma rzuciła cień w jej czoło i przez chwilę pomyślała, że świat wpływa w nią jednak. Ale wystarczył drobny daszek z dłoni. A potem cień został w windzie, a ona wysiadła i przez drzwi, na ulicę.
Był pierwszy, nie było potrzeby czekać. Miał czerwoną czapkę, taką trochę rasta i mówił coś w komórkę. Szedł nie za szybko i to było dobre. Szła za nim, też nie za szybko i słyszała.
- Stary, po latach tych samych perfum, bielizny w tym samym rozmiarze, rozumiesz, stary, wszystko się nagle zmienia. Noo.
Cisza.
- Wiesz, no, widziałem ją całe dwa razy, stary, ale nie o to chodzi. Wiem już wystarczająco dużo, wiem jak ma na imię, co ja gadam, wiem wszystko, stary. Patrzę przez nią w siebie, stary, pod nowym kątem. To takie proustowskie, stary, to jak magdalenka, która mnie wywala w kosmos, a w tym kosmosie jest pełno mnie w nowej wersji, stary.
Cisza.
- No, wiesz, wszystko płynie, ha, ha. I jasne, że trochę przykro, a głównie to dlatego, że ona mi się teraz nie daje delektować, tylko ryczy w słuchawkę po nocy. Mówię ci stary, aż zapominam do niej dzwonić, tak ryczy.
Cisza.
- Bo fajny widocznie jestem, ha, ha. Skąd mogłem wiedzieć, że to ją tak rozwali, stary, czy ja jasnowidzem jestem, czy co?
Cisza.
- Nie, no, wiesz, ja jestem w porządku. Dbam o nią, mimo, że mi się nie chce. Nawet jej chusteczki wczoraj przywiozłem, jednorazowe i zalałem kawę. Może dzwonić w każdej chwili, ale bardziej w tej, kiedy nie ryczy, ha, ha.
Cisza.
Skręcili w Grójecką. Chodnik się skrzywił, ale tylko trochę i szli. Aż do lodziarni „Akwarium”, bo tam ona siadła. Pomyślała, że to miejsce w sam raz dla niej w drodze na pocztę, że może Sylvia Od Gazu miała rację i co z tego, że czytało się to w liceum. Może tylko niektóre substancje są łatwo mieszalne z człowiekiem, może CH4 bardziej się przywiązuje do materii organicznej niż cząsteczki szafy. Jej kuchnia, cała w tapecie sino-lila, jej kuchnia w żałobnej tapecie, którą wybrała parę lat temu, żeby do dziś nie wiedzieć, dlaczego. Klęka, pochyla głowę i nagle każde C obejmuje w niej każde H, a każde H obejmuje w niej każde C czterokrotnie.
Przy stoliku obok para w wieku średnioemerytalnym i lody - malaga z rodzynkami cieknie im po palcach, wafle piłują o szczęki. Wyszli na spacer, a to jest jego kulminacja, jego wielka chwila, nic już dzisiaj nie sprawi im tyle przyjemności. Siedzą naprzeciwko, lodowe soki spływają im po dłoniach do łokci, do podwiniętych rękawów i żadne się nie odzywa, żadne. Jest po południu, światło opada im na ramiona, ona ma zielony pulower, on ma spodnie z kantem, jedzą lody. Koniec malagi, teraz mięta z drobinami czekolady. Siedzą naprzeciw siebie, siedzą i jedzą. Wybrali te same smaki, żeby zminimalizować ryzyko pytania: “A jak twoje? Smaczne?”. On patrzy na jej stopy, ona patrzy w okolice twarzy, będą wracać tą samą drogą i spotkają sąsiada, będą wracać tą samą drogą i spotkają sąsiada. Na koniec wanilia, prosty jasny smak na koniec.
Kobieta z budki warzywnej przygląda jej się przez lufcik do sprzedawania. Dlaczego jej nie zawoła? Dlaczego nie każe jej kupić ogórków albo pójść do domu? Dlaczego się głośno nie zdziwi, że nosi przed sobą Mur Chiński? Może nikt jej nie dał imienia, którym można by ją dotknąć i ta kobieta o tym wie, widzi to dobrze zza szklanego lufcika i rzodkwi. Kiedyś śnił jej się dom pełen pokoi i duchów. Otwierała kolejne drzwi, spotykała kolejne upiory i żaden nie chciał jej straszyć. Stały w kałużach z zielonkawej, lepkiej ektoplazmy, paliły papierosy i czekały nie na nią. Mówiła do nich, że jest, ale były nieporuszone do końca, do samego rana.
Wstała, bo szedł pan z jamnikiem i pomyślała, że pies to najlepszy przyjaciel
 1  2  >>
Barbara Klicka
fot. Dominika Dzikowska


projekt: Agnieszka Sitko
projekt: Piotr Zdanowicz






Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie