Marek Kołodziejski
SAME ZAKAZY-ZAKAZANE MIEJSCE
Coś rośnie na skórze, to tłumaczy ślady zadrapań.
Było lato, później wiosna, na koledze trawa rosła.
Schodzi w głąb. Sonduje i węszy. Rozgląda się,
jest tu pierwszy raz, postanawia zostać na zawsze.
Na koledze trawa więdła, owijała ją pajęcza przędza.
Maszyny szumią obojętnie. One tu tylko pracują.
Zachowajmy dystans do sprawy. Siadamy na fotelu
obitym czerwonym skajem, który udaje skórę.
Udajemy spokój i luz, personel zachowuje spokój.
Na koledze zielsko rośnie, zapalimy sobie w poście.
Mamy pieniążek i kilka niezbędnych przedmiotów.
Pieniążek damy maszynie. Nie, nie chcemy pić,
chcemy czymś wypełnić puste ręce. Patrzymy.
Na koledze ciężki kamień, weź się z nami zamień.
Tutaj zawsze trzeba długo czekać, aż do nocy.
Aż do nocy? Tu nie ma nocy. Coś siedzi cicho,
mógłbym uwierzyć, że znikło. Czyli mógłbym
wstać i wrócić do domu? Psia sztuczka z ucieczką?
Ech kolego mój kochany, ależ byłeś ujarany.
Ten zapach może zabić, stąd popłoch i drżenie.
O koledze pamiętamy, na tej łące w piłkę gramy.
Zastanawiam się, jak wiele twarzy zapomniałem,
ile tego puściłem z dymem w niepamięć? Twarze
płoną bez dymu, bez ognia. Ulatniają się jak gaz
z plastikowej butelki, którą zapomniałem zamknąć.
Mój kolega powieszony, a za oknem pierwsze szrony.
Pierwsze cienie długiej nocy. Idę sobie, coś się wlecze,
coś, co siedzi już głęboko. Mam papiery oraz płyty
wraz z indeksem wątpliwości. Przez miasto jadę
uśmiechnięty, nie pamiętam żadnej twarzy.
Było lato, później wiosna, na koledze trawa rosła.
Schodzi w głąb. Sonduje i węszy. Rozgląda się,
jest tu pierwszy raz, postanawia zostać na zawsze.
Na koledze trawa więdła, owijała ją pajęcza przędza.
Maszyny szumią obojętnie. One tu tylko pracują.
Zachowajmy dystans do sprawy. Siadamy na fotelu
obitym czerwonym skajem, który udaje skórę.
Udajemy spokój i luz, personel zachowuje spokój.
Na koledze zielsko rośnie, zapalimy sobie w poście.
Mamy pieniążek i kilka niezbędnych przedmiotów.
Pieniążek damy maszynie. Nie, nie chcemy pić,
chcemy czymś wypełnić puste ręce. Patrzymy.
Na koledze ciężki kamień, weź się z nami zamień.
Tutaj zawsze trzeba długo czekać, aż do nocy.
Aż do nocy? Tu nie ma nocy. Coś siedzi cicho,
mógłbym uwierzyć, że znikło. Czyli mógłbym
wstać i wrócić do domu? Psia sztuczka z ucieczką?
Ech kolego mój kochany, ależ byłeś ujarany.
Ten zapach może zabić, stąd popłoch i drżenie.
O koledze pamiętamy, na tej łące w piłkę gramy.
Zastanawiam się, jak wiele twarzy zapomniałem,
ile tego puściłem z dymem w niepamięć? Twarze
płoną bez dymu, bez ognia. Ulatniają się jak gaz
z plastikowej butelki, którą zapomniałem zamknąć.
Mój kolega powieszony, a za oknem pierwsze szrony.
Pierwsze cienie długiej nocy. Idę sobie, coś się wlecze,
coś, co siedzi już głęboko. Mam papiery oraz płyty
wraz z indeksem wątpliwości. Przez miasto jadę
uśmiechnięty, nie pamiętam żadnej twarzy.