Zofia Bałdyga
"roz-myślanie słów" (Kamila Pawluś o "Współgłoskach", recenzja z "Wakatu")
Kiedy myślę o współgłoskach Zosi Bałdygi przychodzi mi na myśl określenie – poezja kognitywna, a więc śledząca „all information-processing activities of the brain”, czyli wszysto co percypujemy, wtłaczamy do pamięci, rozważamy, roz-myślamy czy też imaginujemy sobie w momencie, gdy to się dzieje. Ten rodzaj pisania nie jest podążaniem tropami idealistycznego, kartezjańskiego cogito, spacerującego po logicznie tyczonych ścieżynkach, tylko obserwowaniem wielkiego młyna, pracującego w naszych głowach. Jest to poezja niedbała i niewdzięczna wobec czytelnika, a więc i niełatwa. Jej niedbalstwo przejawia się w niechęci do podawania didaskaliów, dookreślania bohaterów, utrzymywaniu więzi pomiędzy zdaniami. Jest niewdzięczna, bo nie oferuje łatwej przyjemności obcowania z elegancką frazą, błyskotliwą pointą czy przystępną metafizyką. Co więcej, jest również niepiękna, bo stroni zarówno od wdzięku klasycyzmu, jak i perwersyjnego uroku awangardy. Nie skandalizuje, nie epatuje językiem potocznym, w żaden sposób się o nas nie ociera.
Zosię Bałdygę, podobnie jak niegdyś Mirona Białoszewskiego, zdaje się interesować to, co niegotowe, co może być co najwyżej przedmiotem notatki. Podobnie jak Miron sięga po formę niedomkniętą, tyle że nie zajmuje się tropieniem, chwytaniem rzeczy na gorącym uczynku, gdyż jej dociekania ogniskują się raczej na meandrach pojęć i konstruktów kultury, takich jak język, miłość, poezja, kobieta, mężczyzna, dom, Bóg. Wiersze z tomu „współgłoski” przypominają kolejne odbicia w językowych krzywych lustrach - im bardziej usiłujemy się w nich zobaczyć, tym mniej wyraźnie i w mniej oczywisty sposób się widzimy: „W tym świetle mam dwa cienie” („pierwsze, ostatnia”), „To mężczyzna albo kobieta./Rzuca codziennie ten sam cień i patrzy.” („bohaterski”), „Negocjacje znaczeń odbędą się w sali lustrzanej” („weź mnie w nawias”).
Wiersz, jak każdy inny tekst, może służyć jako narzędzie krytycznego odczytywania innych tekstów (i świata), i w ten właśnie sposób chętnie używa go Bałdyga: „Podchodzę do rzeczy. To naprawdę blisko” – pisze. Blisko, a jednak daleko, bo na przeszkodzie zawsze staje coś, co fałszuje namacalne: „góry, doliny/na końcu języka nie różnią się niczym”. Rodząc się, rosnąc, pożyczamy język i później w nim żyjemy, jako cytaty z własnych rodziców, spotykając się z ludźmi, którzy też są cytatami z kogoś. Możemy brać się w nawias i być brani w nawias przez innych, ale nie udaje się wymknąć poza tę metaforyczną klamrę. Nie można się uwolnić od języka, żyć poza nim („Poczuję tyle, ile umiem napisać./Język jest szorstki i głęboko sięga.”), a spisywanie bynajmniej nie pomaga („Spisany rozkład postępuje”). Jedyny wybór, jaki mamy, to wybór miejsca/sposobu naszego uwięzienia („w jakim utknąć słowie?”). Bałdyga utyka, fiksuje się na haśle „język” - istnieje (w tej poezji) ryzyko, że Bóg jest tylko słowem, podobnie jak miłość, zredukowana do językowej bliskoznaczności. Dlatego o wiele większą zagadką niż istnienie Boga jest to „ile funkcji ma język?”, a pytanie o człowieczeństwo zostaje zastąpione pytaniem o środki stylistyczne („a ty, chciałbyś być metaforą?”).

To dziwna poezja – przywodzi na myśl deleuzjańską rhizomę, roślinę o poplątanych korzeniach, nie wiadomo gdzie się zaczynających i kończących. Teksty (i słowa) są rozcinane dowolnie, dodanie lub zabranie danego wiersza z tomu nie zubożyłoby istotnie jego sensu, okrojenie bądź dołożenie jednej linijki do wiersza też nie zmieniłoby w żaden sposób sytuacji. Obcujemy z całą rośliną, nie z poszczególnymi gałązkami, gdyż Bałdyga opowiada się za poezją której istotą jest gra pojęć i ruch abstrakcji. Niczym liberalna ironistka Rorty’ego nieustannie poszukuje nowych języków opisu, zaskakujących metafor, a równocześnie się od nich dystansuje. Za pomocą skłóconych struktur, fałszujących zdań pokazuje, że język nie wiedzie nas ku istocie rzeczy, tylko zwodzi i zawodzi (jak w stareńkiej sztuce Ewy Lipskiej: „Nie o śmierć tutaj chodzi/lecz o biały kordonek/ktoś nas zwodzi, zawodzi/pewnie senny skowronek”). Tutaj język jest białym kordonkiem, w którym się motamy, a równocześnie jest głosem/tropem, który nas mami i przywodzi do złego.

Dla Rorty’ego istoty ludzkie to ucieleśnione języki, dla kognitywistów umysł ma ucieleśniony charakter, dla Bałdygi sam język jest nieznośnie cielesny. W wierszu „passe-partout” zdanie ma kolor i zachowuje się jak chłonąca nas ziemia (śmierć). W innym utworze „(tekst na inną okazję)” „Kobieta w ciąży jest pauzą”, a więc czymś zakłócającym odbiór, zatrzymującym, prowokującym do wypełnienia znaczeniami. Język splata się z ciałem, a ciało z językiem. Wyrastają nawzajem z siebie i w siebie. Tom „współgłoski” jest wyrazistym dowodem na to, że Zosi Bałdydze udało się stworzyć własny niepokojący język (czy raczej splot języków), w którym struktury nie pasują do siebie, zdania się zacinają, nie chcą się dopasować składniowo. Bałdyga tworzy odrębny poetycki świat, w którym „treść i forma to jedno, to wyraźne przedmioty”. „Brak definicji pozwala zostać.” – pisze i czytelnik zostaje, nieco skonfundowany, rozerwany obcością formy.
Horovice, Czechy. Festiwal Horovice Vaclava Hrabete.
fot.


Zofia Bałdyga w Passe-Partout
"Współgłoski"






Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie