Joanna Wajs
Francesco Orlando, "Wspomnienie o Lampedusie"
Pod koniec lata poznałem nawyki Lampedusy: wstawał wcześnie rano i już między ósmą a dziewiątą miał zwyczaj chodzić do pewnej kawiarni w centrum (była to Pasticceria del Massimo, na ulicy Ruggero Settimo), gdzie jadł śniadanie i spędzał dużo czasu, czytając. Na ostatnie godziny przedpołudnia przenosił się do innej kawiarni, którą był w owych czasach Caflisch. Między jedną kawiarnią a drugą zatrzymywał się w księgarniach, szczególnie w księgarni Flaccovio, która znajdowała się w połowie drogi, albo w innych sklepach; i nieznajomym naprawdę trudno było go zapomnieć, gdy widzieli, jak brnie ulicą, z tą swoją potężną posturą, wyróżniający się z tłumu, z ubraniem w nieładzie, bystrym spojrzeniem i skórzaną torbą wypchaną książkami i słodyczami. Od dziesiątej-jedenastej dało się go zastać w Mazzara. Chodziliśmy tam w kilku, po to specjalnie, aby się z nim spotkać, a znajdowaliśmy go w całkowitej samotności nad pustą już filiżanką kawy i otwartą książką. W Mazzara została napisana, odczytana i poprawiona niemała część "Lamparta". Ale to jeszcze w Caflisch pewnego pięknego dnia w październiku albo najpóźniej listopadzie 1953 roku Lampedusa zapytał mnie, czy znam angielski. Gdy zaprzeczyłem, wyszedł z propozycją, którą przyjąłem z entuzjazmem: zaofiarował się, że nauczy mnie czytać w tym języku (…). W pierwszym okresie mówiło się tylko o literaturze; stała się ona bardzo istotnym zajęciem i pocieszeniem tego arystokraty, którego jakieś kłopoty finansowe odsunęły zarówno od świata, jak też od czynnego życia, i który wiódł skromną egzystencję w odosobnieniu, pozwalając sobie na jeden tylko luksus - wydawanie wielkich sum na książki, przede wszystkim na poezję jego ukochanej francuskiej Plejady. W każdym razie literatura wypełniła drugą część jego życia, tę, o której wie się tak mało; dowiedziałem się, że część pierwszą poświęcił głównie szerokim lekturom historycznym, których widomym znakiem były jego nieustanne odniesienia do historii, czynione przy okazji wszelkich tekstów literackich, oraz obfitość materiału do anegdot. Odbiciem jego zainteresowania historią i literaturą były dwie, różniące się zawartością zbiorów, biblioteki, usytuowane na dwóch piętrach pałacu. Na piętrze drugim, w mniej dogodnej lokalizacji, książki historyczne zdobiły swoimi oprawami salon o surowym wystroju: był to jedyny pokój używany na tym piętrze, gdzie odbywały się kameralne niedzielne spotkania, odkąd niespodziewane nadejście chłodów uczyniło niemożliwym używanie dla tych celów tarasu, i gdzie nieco zimny półcień i lekki cudzoziemski akcent, nadany wnętrzu przez księżną, wywierały na mnie, chłopcu z południa, nieokreślone wrażenie „nordyckości”. Zbiory literatury pięknej znajdowały się tymczasem na piętrze pierwszym, w całości używanym, i zasłaniały wszystkie ściany pokoju, w którym księżna, zajmująca się psychoanalizą, rano i po południu przyjmowała pacjentów. Ja i książę siedzieliśmy w pokoju obok, z tarasem wychodzącym na morze, i ten ostatni pokój był tłem wielu zapamiętanych przez mnie popołudni: nie zapomniałem ani hałaśliwego, wyciskającego łzy z oczu piecyka gazowego, przez którego nie milknący bas przebijały się nasze głosy w te pierwsze dni zimy, ani siedzącego w przedpokoju starego, trzęsącego się lokaja w białej liberii; nazywał się Giubino (…).
Tam to Lampedusa wpoił mi poza wiedzą szczegółową swoją pełną euforii, a rzekłbym, że wręcz budującą wizję literatury; była ona dla niego niewyczerpanym źródłem zadziwienia, radości i zabawy, a o bogactwie reakcji, które pierwszy z brzegu tekst wywoływał w jego umyśle, świadczyło to, jak potrafił o nim opowiadać. Jego podziw dla geniuszy każdej z literatur narodowych objawiał się na najrozmaitsze sposoby: od nierzadko manifestowanego ekstatycznego entuzjazmu po ów niesłychany „płacz z piękna”, podobny do płaczu z bólu czy z radości, którego doświadczył kiedyś, jak mi powiedział, przy czytaniu zakończenia elegii "Lycidas" Miltona. Napomknąłem o geniuszach każdej z literatur i rzeczywiście najbardziej zdumiewającą cechą jego gustu literackiego była nadzwyczajna otwartość. Już lista najdroższych jego sercu, gdybym spróbował przedstawić ją w największym skrócie, zawierałaby nazwiska pisarzy tak różnych, jak Montaigne, Szekspir, Pascal, Racine, Swift, Saint-Simon, Goethe, Stendhal, Dickens, Dostojewski, Proust. Ale ta lista niewiele mówi, tym bardziej, że twierdzę, iż nie było pisarza o jakimś znaczeniu w historii literatury Zachodu i rosyjskiej (z dziwnym wyjątkiem Ariosta), któremu Lampedusa nie okazywałby szacunku z powodu jego szczególnych zalet i którego nie byłby gotów bronić przed cudzymi zastrzeżeniami i wątpliwościami; nie powodowała nim jakaś narzucona sobie bezstronność, ale chłonność, otwartość i elastyczność gustu. Często łagodził swój osąd, pozornie surowy, a w końcu porzucany, przez dobroduszne wyznanie: „W gruncie rzeczy to powieścidło Nędznicy nie jest takie złe”. (…)
Lampedusa miał wszelkie prawa, aby żartować sobie z własnego avoir lu tous les livres; a ja - zdumiewać się, że przez sześćdziesiąt lat życia przekartkował tyle stron i zapamiętał tyle linijek. Kiedy mówił o literaturze, miałem znacznie więcej powodów, aby się zdumiewać, jako że sposób, w jaki to czynił, zdradzał zupełnie inny stosunek do literatury, niż miałem ja; tak inny, że budził zazdrość. Dla mnie kultura była dotąd, ogólnie mówiąc, bezcennym, ale powoli przyrastającym dobrem, indywidualnym zdobywaniem ogłady i erudycji, które trzeba gromadzić warstwami z biegiem lat i których należy strzec jak skarbu, dokładnie tak, jak to się czyni z rzeczami zdobytymi czy kupionymi. Co do Lampedusy natomiast – w czym zresztą jego małżonka księżna przypominała go tak bardzo, że powiększało to jeszcze moje zdziwienie – wydawało się, że jego szczegółowa wiedza i spokojne panowanie nad trzema czy czterema wielkimi literaturami europejskimi ukształtowały się jeszcze przed narodzeniem księcia albo najpóźniej w dzieciństwie. Zdawało się w istocie, że stanowią one nieodłączną część jakiegoś modelu wychowania; wychowania bardzo starannego, owszem, ale tak ugruntowanego, że wygląda na naturalne i wrodzone, a więc nie ma w nim nic z ostentacji, można zeń czynić użytek jedynie bezrefleksyjnie i tak też przez innych powinno być ono postrzegane. (…)
Zdawało się, że wszystko przeczytał, poznał, posiadał na własność od zawsze; a chciałbym zauważyć, że wyrażenie "od zawsze" dwa razy zostało użyte w Lamparcie, gdy mowa o prawie feudalnym przywiązującym Tancrediego Falconeriego do ziemi, która kiedyś była jego. I to złudzenie ginącej w pomroce dziejów „niepamiętności” miało się, obserwując związek księcia Lampedusy z jego literackim dziedzictwem. Dopiero potem zrozumiałem, że zakorzenienie w kulturze jest zawsze i wszędzie osobistą zdobyczą jednostki; że wszystko w Lampedusie - i jego obyczaje, i lektury - wypływało z jego nadzwyczajnej osobowości. Zresztą mąż i żona, choć oczywiście dając delikatnie do zrozumienia, że i ja powinienem czytać w życiu tyle, co oni, wydawali się uznawać, że kultura literacka musi być zdobywana z czasem, i pobłażać mojej niewiedzy: „Nigdy nie czytał pan tego czy tamtego?!? Szczęśliwy człowiek z pana, Orlando, ileż godzin przyjemności jeszcze pana czeka!”
Przyjęło się, że chodziłem na ulicę Butera trzy razy w tygodniu, o szóstej wieczorem, a zostawałem z nim aż do kolacji, która w Palermo nie jest nigdy podawana przed dziewiątą. (…) Pierwszym tekstem, wybranym na zasadzie eksperymentu, była "Ballada o więzieniu w Reading", a drugim, kto wie, dlaczego, "Deszcz" Somerseta Maughama. Ale nie zwlekaliśmy ze stawieniem czoła Szekspirowi; pamiętam, że zaczęliśmy "Hamletem" („Pierwszy raz, gdy się go czyta w oryginale, drogi Orlando, to ważna data”); pamiętam, że z wirtuozerią przeprowadził mnie przez trudności leksykalne pastoralnego czwartego aktu "Opowieści zimowej" i przez dwie części "Heneryka IV", w których wszystkie sceny z Falstaffem bawiły go jak dziecko. "Miarka za miarkę", dwuznaczna i odpychająca komedia, w której nie ma szlachetnych postaci, wydawała mu się arcydziełem goryczy i dawała potajemną rozkosz; być może i z niej przeczytaliśmy kilka scen. (…)
Począwszy od drugiej połowy 1955 roku, Lampedusa zaczął okazywać, nie tylko w stosunku do mnie, zmianę, z której zdawanie sprawy jest dla mnie trudne i nieco bolesne. Zaczął się robić uszczypliwy, a niekiedy nawet szorstki. Dziś sądzę, że jego przemiana nie dotyczyła mnie osobiście: coś zaczęło sprawiać, że Lampedusa stał się bardziej zamknięty w sobie, niecierpliwy, dumny, mniej skłonny angażować się w dyskusje. Prawdopodobnie wtedy właśnie zaczęło liczyć się dla niego jedno tylko zajęcie: odkrywanie własnego powołania pisarskiego. Wspomnienia z dzieciństwa, które ujrzały światło dzienne w czerwcu 1955 roku, wkrótce miały znaleźć ujście w "Lamparcie". (…)
Tam to Lampedusa wpoił mi poza wiedzą szczegółową swoją pełną euforii, a rzekłbym, że wręcz budującą wizję literatury; była ona dla niego niewyczerpanym źródłem zadziwienia, radości i zabawy, a o bogactwie reakcji, które pierwszy z brzegu tekst wywoływał w jego umyśle, świadczyło to, jak potrafił o nim opowiadać. Jego podziw dla geniuszy każdej z literatur narodowych objawiał się na najrozmaitsze sposoby: od nierzadko manifestowanego ekstatycznego entuzjazmu po ów niesłychany „płacz z piękna”, podobny do płaczu z bólu czy z radości, którego doświadczył kiedyś, jak mi powiedział, przy czytaniu zakończenia elegii "Lycidas" Miltona. Napomknąłem o geniuszach każdej z literatur i rzeczywiście najbardziej zdumiewającą cechą jego gustu literackiego była nadzwyczajna otwartość. Już lista najdroższych jego sercu, gdybym spróbował przedstawić ją w największym skrócie, zawierałaby nazwiska pisarzy tak różnych, jak Montaigne, Szekspir, Pascal, Racine, Swift, Saint-Simon, Goethe, Stendhal, Dickens, Dostojewski, Proust. Ale ta lista niewiele mówi, tym bardziej, że twierdzę, iż nie było pisarza o jakimś znaczeniu w historii literatury Zachodu i rosyjskiej (z dziwnym wyjątkiem Ariosta), któremu Lampedusa nie okazywałby szacunku z powodu jego szczególnych zalet i którego nie byłby gotów bronić przed cudzymi zastrzeżeniami i wątpliwościami; nie powodowała nim jakaś narzucona sobie bezstronność, ale chłonność, otwartość i elastyczność gustu. Często łagodził swój osąd, pozornie surowy, a w końcu porzucany, przez dobroduszne wyznanie: „W gruncie rzeczy to powieścidło Nędznicy nie jest takie złe”. (…)
Lampedusa miał wszelkie prawa, aby żartować sobie z własnego avoir lu tous les livres; a ja - zdumiewać się, że przez sześćdziesiąt lat życia przekartkował tyle stron i zapamiętał tyle linijek. Kiedy mówił o literaturze, miałem znacznie więcej powodów, aby się zdumiewać, jako że sposób, w jaki to czynił, zdradzał zupełnie inny stosunek do literatury, niż miałem ja; tak inny, że budził zazdrość. Dla mnie kultura była dotąd, ogólnie mówiąc, bezcennym, ale powoli przyrastającym dobrem, indywidualnym zdobywaniem ogłady i erudycji, które trzeba gromadzić warstwami z biegiem lat i których należy strzec jak skarbu, dokładnie tak, jak to się czyni z rzeczami zdobytymi czy kupionymi. Co do Lampedusy natomiast – w czym zresztą jego małżonka księżna przypominała go tak bardzo, że powiększało to jeszcze moje zdziwienie – wydawało się, że jego szczegółowa wiedza i spokojne panowanie nad trzema czy czterema wielkimi literaturami europejskimi ukształtowały się jeszcze przed narodzeniem księcia albo najpóźniej w dzieciństwie. Zdawało się w istocie, że stanowią one nieodłączną część jakiegoś modelu wychowania; wychowania bardzo starannego, owszem, ale tak ugruntowanego, że wygląda na naturalne i wrodzone, a więc nie ma w nim nic z ostentacji, można zeń czynić użytek jedynie bezrefleksyjnie i tak też przez innych powinno być ono postrzegane. (…)
Zdawało się, że wszystko przeczytał, poznał, posiadał na własność od zawsze; a chciałbym zauważyć, że wyrażenie "od zawsze" dwa razy zostało użyte w Lamparcie, gdy mowa o prawie feudalnym przywiązującym Tancrediego Falconeriego do ziemi, która kiedyś była jego. I to złudzenie ginącej w pomroce dziejów „niepamiętności” miało się, obserwując związek księcia Lampedusy z jego literackim dziedzictwem. Dopiero potem zrozumiałem, że zakorzenienie w kulturze jest zawsze i wszędzie osobistą zdobyczą jednostki; że wszystko w Lampedusie - i jego obyczaje, i lektury - wypływało z jego nadzwyczajnej osobowości. Zresztą mąż i żona, choć oczywiście dając delikatnie do zrozumienia, że i ja powinienem czytać w życiu tyle, co oni, wydawali się uznawać, że kultura literacka musi być zdobywana z czasem, i pobłażać mojej niewiedzy: „Nigdy nie czytał pan tego czy tamtego?!? Szczęśliwy człowiek z pana, Orlando, ileż godzin przyjemności jeszcze pana czeka!”
Przyjęło się, że chodziłem na ulicę Butera trzy razy w tygodniu, o szóstej wieczorem, a zostawałem z nim aż do kolacji, która w Palermo nie jest nigdy podawana przed dziewiątą. (…) Pierwszym tekstem, wybranym na zasadzie eksperymentu, była "Ballada o więzieniu w Reading", a drugim, kto wie, dlaczego, "Deszcz" Somerseta Maughama. Ale nie zwlekaliśmy ze stawieniem czoła Szekspirowi; pamiętam, że zaczęliśmy "Hamletem" („Pierwszy raz, gdy się go czyta w oryginale, drogi Orlando, to ważna data”); pamiętam, że z wirtuozerią przeprowadził mnie przez trudności leksykalne pastoralnego czwartego aktu "Opowieści zimowej" i przez dwie części "Heneryka IV", w których wszystkie sceny z Falstaffem bawiły go jak dziecko. "Miarka za miarkę", dwuznaczna i odpychająca komedia, w której nie ma szlachetnych postaci, wydawała mu się arcydziełem goryczy i dawała potajemną rozkosz; być może i z niej przeczytaliśmy kilka scen. (…)
Począwszy od drugiej połowy 1955 roku, Lampedusa zaczął okazywać, nie tylko w stosunku do mnie, zmianę, z której zdawanie sprawy jest dla mnie trudne i nieco bolesne. Zaczął się robić uszczypliwy, a niekiedy nawet szorstki. Dziś sądzę, że jego przemiana nie dotyczyła mnie osobiście: coś zaczęło sprawiać, że Lampedusa stał się bardziej zamknięty w sobie, niecierpliwy, dumny, mniej skłonny angażować się w dyskusje. Prawdopodobnie wtedy właśnie zaczęło liczyć się dla niego jedno tylko zajęcie: odkrywanie własnego powołania pisarskiego. Wspomnienia z dzieciństwa, które ujrzały światło dzienne w czerwcu 1955 roku, wkrótce miały znaleźć ujście w "Lamparcie". (…)
Joanna Wajs
fot. Konrad Piskała
fot. Konrad Piskała
sprzedawcy kieszonkowych lusterek,
Zielona Sowa 2004
W lipcowym numerze miesięcznika "Alfred Hitchcock poleca" przekład opowiadania Dino Buzzatiego "Coś się wydarzyło".
W najnowszej "Lampie" (czerwiec 2006) przekład "Myszy" Dino Buzzatiego. Zapraszam.
W kwietniowej "Twórczości" dwa opowiadania. "Dziadek Enzo" i "Sezon zamknięty".
W najnowszej Nowej Okolicy Poetów "Rozbiórka" - esej o "Peryferiach Raju" Darka Pado i o "Raju/Jarze", podwójnym tomiku Darka Pado i Radka Wiśniewskiego.
Krótka nota o pewnym miasteczku w cyklu "Miejsca przegrane" na blogu Radka Wiśniewskiego: www.radek-kirschbaum.blog.pl. Zapraszam.
W najnowszej "Kursywie", nr 6 (13) m.in. moje opowiadanie "Wojny kwietne". Polecam cały "numer prozaiczny".
Już wkrótce w nowym numerze "Studium" kolejna odsłona felietonu, tym razem pod tytułem "Historyjki ze ślepego toru".
W styczniowej "Nowej Fantastyce" "Pies, który widział Boga" Dino Buzzatiego w moim przekładzie.
W najnowszej "Lampie" (czerwiec 2006) przekład "Myszy" Dino Buzzatiego. Zapraszam.
W kwietniowej "Twórczości" dwa opowiadania. "Dziadek Enzo" i "Sezon zamknięty".
W najnowszej Nowej Okolicy Poetów "Rozbiórka" - esej o "Peryferiach Raju" Darka Pado i o "Raju/Jarze", podwójnym tomiku Darka Pado i Radka Wiśniewskiego.
Krótka nota o pewnym miasteczku w cyklu "Miejsca przegrane" na blogu Radka Wiśniewskiego: www.radek-kirschbaum.blog.pl. Zapraszam.
W najnowszej "Kursywie", nr 6 (13) m.in. moje opowiadanie "Wojny kwietne". Polecam cały "numer prozaiczny".
Już wkrótce w nowym numerze "Studium" kolejna odsłona felietonu, tym razem pod tytułem "Historyjki ze ślepego toru".
W styczniowej "Nowej Fantastyce" "Pies, który widział Boga" Dino Buzzatiego w moim przekładzie.