Joanna Wajs
Dino Buzzati, "Bomba wodorowa" (fragment przekładu).
Obudził mnie telefon. (…) Zadźwięczał dłużej niż zazwyczaj, złowróżbnie, uporczywie.
Zapaliłem światło, w piżamie poszedłem odebrać, było zimno, meble nurzały się w ciemności. (…) Zrozumiałem, że była to jedna z tych doniosłych nocy, podczas których pod niewiedzę świata przeznaczenie czyni krok naprzód.
- Halo, halo - znałem skądś ten głos, ale tak zaspany nie byłem w stanie go zidentyfikować. - To ty?... Więc... powiedz... chciałbym wiedzieć...
To był jakiś przyjaciel, z pewnością, ale jeszcze nie mogłem poznać, kto.
Przerwałem mu, nawet nie zastanawiając się nad jego słowami:
- Ale nie mogłeś zadzwonić rano? Wiesz, która jest godzina?
- Kwadrans po pięćdziesiątej siódmej - odparł. I zamilkł na długo, jakby już powiedział zbyt wiele.
- Ale co się dzieje? Co się stało?
- Nic, nic - odpowiedział, wydawał się zakłopotany. - Słyszałem, że... Ale nieważne, nieważne... Przepraszam... - i odłożył słuchawkę.
Dlaczego dzwonił o tej porze? A poza tym, kto to był? Przyjaciel, znajomy, naturalnie, ale kto dokładnie?
Miałem wracać do łóżka, kiedy telefon zadzwonił po raz drugi. Był to wysoki dźwięk, jeszcze bardziej przykry dla ucha i kategoryczny. Dzwonił ktoś inny, nie ten, kto przed chwilą, wyczułem to natychmiast.
- Halo.
- To ty?... Jak dobrze.
To była kobieta. I tym razem ją rozpoznałem: Luisa, sekretarka pewnego adwokata, której od lat nie widziałem. Dźwięk mojego głosu wywołał u niej, to było jasne, bezbrzeżną ulgę. Tylko
dlaczego? I, przede wszystkim, czemu odzywała się po tak długim czasie w środku nocy?
- Ale co się dzieje? - zapytałem zniecierpliwiony - jeśli można wiedzieć?
- Och - odparła Luisa bardzo słabym głosem. - Chwała Bogu!... Miałam sen, wiesz? Okropny sen... Obudziłam się przerażona... Nie mogłam nie zadzwonić...
- Ale co się stało? Jesteś już druga tej nocy. Co się dzieje, na Boga?
- Przepraszam, przepraszam... Wiesz, jak łatwo się denerwuję... Wracaj do łóżka, wracaj, nie chcę, żebyś się w dodatku zaziębił... Cześć.
Połączenie zostało przerwane.
Zostałem ze słuchawką w ręku. (…) Wokół nadal spokój i cisza: był to niemal grobowy sen, w jaki zapadają budynki, dużo głębszy i bardziej bezdźwięczny niż cisza na wsi. Ale dlaczego tych dwoje do mnie zadzwoniło? Czyżby dotarła do nich jakaś wiadomość? Zła wiadomość? A może jakieś przeczucia, sny prorocze?
Głupstwa. Wsunąłem się do łóżka, odszukując ku mej radości ciepłe miejsce. Zgasiłem światło. Położyłem się na brzuchu, tak jak zwykle.
W tym momencie zadźwięczał dzwonek u drzwi. Długo. Dwukrotnie. Ten odgłos dosłownie wwiercał mi się w kręgosłup, przeszedł dreszczem po plecach. A więc coś się zdarzyło albo miało się zdarzyć w moim życiu i musiało to być coś niepomyślnego, skoro miało nastąpić o tak nieprawdopodobnej godzinie, coś przykrego albo straszliwego, bez wątpienia.
Serce mi waliło. Zapaliłem ponownie światło, ale z ostrożności nie w korytarzu; kto wie, przez jakąś małą szparkę w drzwiach wejściowych mogli mnie zobaczyć.
- Kto tam? - zapytałem, starając się przybrać energiczny ton, tymczasem mój głos zadrżał, był chrapliwy, budzący politowanie.
- Kto tam? - spytałem po raz drugi. Nikt nie odpowiadał.
Z ogromną ostrożnością, wciąż po ciemku, zbliżyłem się do drzwi i schylony przystawiłem oko do niemal niedostrzegalnej dziurki, przez którą dawało się jednak wyjrzeć na zewnątrz. Piętro było puste, nie mogłem też dostrzec żadnych przesuwających się kształtów. Światło na klatce było takie jak zawsze, mdłe, skąpe, przygnębiające; to z jego powodu ludzie, wracając wieczorami do domów, odczuwają boleśnie ciężar własnego życia.
- Kto tam? - zapytałem po raz trzeci. Nic.
Wtedy dało się słyszeć jakiś hałas. Nie dobiegał zza drzwi, z podestu schodów albo z najbliższych półpięter, raczej z dołu, prawdopodobnie z piwnicy, i wprawiał w drżenie cały budynek. Brzmiał tak, jakby jakiś bardzo ciężki przedmiot był przepychany przez wąskie przejście, z wielkim mozołem i męką. Ten dźwięk wskazywał wyraźnie na tarcie, a dało się w nim słyszeć także – na miłość boską! – długie, przeraźliwe skrzypienie, jakby jakaś belka właśnie miała pęknąć albo jakby kleszcze wyrywały czyjś ząb.
Hałas się powtarzał, długimi dręczącymi szarpnięciami, wciąż się wzmagał, jakby szedł w górę. W tym samym czasie usłyszałem liczne, ale bardzo ciche głosy, których szmer dobiegał ze schodów. Nie mogłem wytrzymać. Bardzo ostrożnie odsunąłem zasuwę i uchyliłem drzwi. Wyjrzałem na zewnątrz.
Na schodach (widziałem dwa półpiętra) zgromadził się tłum. W szlafrokach i piżamach, ktoś nawet boso, lokatorzy wyszli z mieszkań i wychylając się przez poręcz patrzyli w dół z niepokojem. Zauważyłem śmiertelną bladość na twarzach, nieruchome ciała, jakby zesztywniałe ze strachu.
- Pst, pst - powiedziałem przez szczelinę, nie mając śmiałości wyjść, tak jak stałem, w piżamie.
Pani Arunda, ta z piątego piętra (miała jeszcze na głowie wałki do włosów) odwróciła głowę, udzielając mi reprymendy samym karcącym spojrzeniem.
- Co się dzieje? - wyszeptałem (ale dlaczego nie mówiłem głośno, skoro wszyscy już się obudzili?).
- Ciii - odparła ściszonym głosem, tonem bezgranicznego przygnębienia, zupełnie jak chory, u którego lekarz wykrył raka. - Bomba jądrowa! - i uczyniła palcem gest w kierunku parteru.
- Jak to, bomba jądrowa?
- Przywieźli ją. Teraz wnoszą do środka... Dla nas, dla nas. Niech pan przyjdzie zobaczyć.
Chociaż się wstydziłem, wyszedłem na klatkę schodową i torując sobie drogę pomiędzy dwoma mężczyznami, których nigdy wcześniej nie widziałem, spojrzałem w dół. Wydało mi się, że widzę jakiś czarny przedmiot, jakby ogromną skrzynię, wokół której z lewarami i sznurami krzątało się paru ludzi w niebieskich kombinezonach.
- To ona? - zapytałem.
- No, a co pan myślał? - odparł jakiś gbur obok mnie, a potem, jakby chcąc złagodzić nieuprzejmość: - To atomówka, wie pan?
Dało się słyszeć suchy śmieszek, pozbawiony wesołości.
- Jaka atomówka! Wodorowa, wodorowa! Przeklęci łajdacy, najnowszy model! Spośród miliardów ludzi musieli właśnie nam ją wysłać, właśnie nam, na ulicę San Giuliano, pod numer ósmy!
Minęło pierwsze, mrożące krew w żyłach oszołomienie, a tymczasem szmer rozmów stawał się bardziej ożywiony i donośny. Odróżniałem głosy, zduszone szlochy kobiet, przekleństwa, westchnienia. Jakiś mężczyzna rozpaczliwie płakał, uderzając mocno prawą nogą o stopień.
- To niesprawiedliwe - jęczał. - Ja tu jestem przypadkiem!... Jestem tu tylko przejazdem!... Mnie to nie dotyczy!... Jutro miałem wyjechać!...
Ten jego lament był nie do wytrzymania.
- A ja jutro - powiedział mu szorstko pewien jegomość pod pięćdziesiątkę, sądzę, że był to adwokat z ósmego piętra - a ja jutro miałem jeść pierożki, rozumie pan? Pierożki! I jakoś się bez nich obejdę!
Jedna z kobiet straciła głowę. Chwyciła mnie za nadgarstek i potrząsała nim.
- Niech pan na nie spojrzy, niech pan spojrzy! - powiedziała cichym głosem, wskazując dwoje dzieci, które stały za nią. - Proszę spojrzeć na te dwa aniołki! Uważa pan, że to możliwe? Czy nie woła o pomstę do nieba cała ta historia?
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Było mi zimno.
Z dołu dobiegł złowieszczy łoskot. Pewnie zdołali przesunąć skrzynię o dobry kawałek. Spojrzałem ponownie w dół. Nienawistny przedmiot oświetliła słaba żarówka. Był polakierowany na ciemnoniebiesko, znajdowała się na nim pokaźna liczba napisów i nalepek. Aby lepiej widzieć, ludzie wychylali się za poręcz, ryzykując wypadnięcie. Bezładne głosy: - I kiedy wybuchnie? - Tej nocy?.... - Mariooo! Mariooo! Obudziłeś Maria?... - Gisa, czy to ty masz termofor z gorącą wodą?... - Dzieci, moje dzieci!... - Ale zadzwoniłeś do niego? Tak, masz do niego zadzwonić! Wiesz, że on może coś zrobić... - To absurd, drogi panie, tylko my... - A kto panu powiedział, że tylko my? Skąd pan wie?... - Beppe, Beppe, obejmij mnie, błagam cię, obejmij mnie!...
Potem modlitwy, zdrowaśki, litanie. Pewna młoda kobieta trzymała w ręku zgaszoną świecę. (...)
Zapaliłem światło, w piżamie poszedłem odebrać, było zimno, meble nurzały się w ciemności. (…) Zrozumiałem, że była to jedna z tych doniosłych nocy, podczas których pod niewiedzę świata przeznaczenie czyni krok naprzód.
- Halo, halo - znałem skądś ten głos, ale tak zaspany nie byłem w stanie go zidentyfikować. - To ty?... Więc... powiedz... chciałbym wiedzieć...
To był jakiś przyjaciel, z pewnością, ale jeszcze nie mogłem poznać, kto.
Przerwałem mu, nawet nie zastanawiając się nad jego słowami:
- Ale nie mogłeś zadzwonić rano? Wiesz, która jest godzina?
- Kwadrans po pięćdziesiątej siódmej - odparł. I zamilkł na długo, jakby już powiedział zbyt wiele.
- Ale co się dzieje? Co się stało?
- Nic, nic - odpowiedział, wydawał się zakłopotany. - Słyszałem, że... Ale nieważne, nieważne... Przepraszam... - i odłożył słuchawkę.
Dlaczego dzwonił o tej porze? A poza tym, kto to był? Przyjaciel, znajomy, naturalnie, ale kto dokładnie?
Miałem wracać do łóżka, kiedy telefon zadzwonił po raz drugi. Był to wysoki dźwięk, jeszcze bardziej przykry dla ucha i kategoryczny. Dzwonił ktoś inny, nie ten, kto przed chwilą, wyczułem to natychmiast.
- Halo.
- To ty?... Jak dobrze.
To była kobieta. I tym razem ją rozpoznałem: Luisa, sekretarka pewnego adwokata, której od lat nie widziałem. Dźwięk mojego głosu wywołał u niej, to było jasne, bezbrzeżną ulgę. Tylko
dlaczego? I, przede wszystkim, czemu odzywała się po tak długim czasie w środku nocy?
- Ale co się dzieje? - zapytałem zniecierpliwiony - jeśli można wiedzieć?
- Och - odparła Luisa bardzo słabym głosem. - Chwała Bogu!... Miałam sen, wiesz? Okropny sen... Obudziłam się przerażona... Nie mogłam nie zadzwonić...
- Ale co się stało? Jesteś już druga tej nocy. Co się dzieje, na Boga?
- Przepraszam, przepraszam... Wiesz, jak łatwo się denerwuję... Wracaj do łóżka, wracaj, nie chcę, żebyś się w dodatku zaziębił... Cześć.
Połączenie zostało przerwane.
Zostałem ze słuchawką w ręku. (…) Wokół nadal spokój i cisza: był to niemal grobowy sen, w jaki zapadają budynki, dużo głębszy i bardziej bezdźwięczny niż cisza na wsi. Ale dlaczego tych dwoje do mnie zadzwoniło? Czyżby dotarła do nich jakaś wiadomość? Zła wiadomość? A może jakieś przeczucia, sny prorocze?
Głupstwa. Wsunąłem się do łóżka, odszukując ku mej radości ciepłe miejsce. Zgasiłem światło. Położyłem się na brzuchu, tak jak zwykle.
W tym momencie zadźwięczał dzwonek u drzwi. Długo. Dwukrotnie. Ten odgłos dosłownie wwiercał mi się w kręgosłup, przeszedł dreszczem po plecach. A więc coś się zdarzyło albo miało się zdarzyć w moim życiu i musiało to być coś niepomyślnego, skoro miało nastąpić o tak nieprawdopodobnej godzinie, coś przykrego albo straszliwego, bez wątpienia.
Serce mi waliło. Zapaliłem ponownie światło, ale z ostrożności nie w korytarzu; kto wie, przez jakąś małą szparkę w drzwiach wejściowych mogli mnie zobaczyć.
- Kto tam? - zapytałem, starając się przybrać energiczny ton, tymczasem mój głos zadrżał, był chrapliwy, budzący politowanie.
- Kto tam? - spytałem po raz drugi. Nikt nie odpowiadał.
Z ogromną ostrożnością, wciąż po ciemku, zbliżyłem się do drzwi i schylony przystawiłem oko do niemal niedostrzegalnej dziurki, przez którą dawało się jednak wyjrzeć na zewnątrz. Piętro było puste, nie mogłem też dostrzec żadnych przesuwających się kształtów. Światło na klatce było takie jak zawsze, mdłe, skąpe, przygnębiające; to z jego powodu ludzie, wracając wieczorami do domów, odczuwają boleśnie ciężar własnego życia.
- Kto tam? - zapytałem po raz trzeci. Nic.
Wtedy dało się słyszeć jakiś hałas. Nie dobiegał zza drzwi, z podestu schodów albo z najbliższych półpięter, raczej z dołu, prawdopodobnie z piwnicy, i wprawiał w drżenie cały budynek. Brzmiał tak, jakby jakiś bardzo ciężki przedmiot był przepychany przez wąskie przejście, z wielkim mozołem i męką. Ten dźwięk wskazywał wyraźnie na tarcie, a dało się w nim słyszeć także – na miłość boską! – długie, przeraźliwe skrzypienie, jakby jakaś belka właśnie miała pęknąć albo jakby kleszcze wyrywały czyjś ząb.
Hałas się powtarzał, długimi dręczącymi szarpnięciami, wciąż się wzmagał, jakby szedł w górę. W tym samym czasie usłyszałem liczne, ale bardzo ciche głosy, których szmer dobiegał ze schodów. Nie mogłem wytrzymać. Bardzo ostrożnie odsunąłem zasuwę i uchyliłem drzwi. Wyjrzałem na zewnątrz.
Na schodach (widziałem dwa półpiętra) zgromadził się tłum. W szlafrokach i piżamach, ktoś nawet boso, lokatorzy wyszli z mieszkań i wychylając się przez poręcz patrzyli w dół z niepokojem. Zauważyłem śmiertelną bladość na twarzach, nieruchome ciała, jakby zesztywniałe ze strachu.
- Pst, pst - powiedziałem przez szczelinę, nie mając śmiałości wyjść, tak jak stałem, w piżamie.
Pani Arunda, ta z piątego piętra (miała jeszcze na głowie wałki do włosów) odwróciła głowę, udzielając mi reprymendy samym karcącym spojrzeniem.
- Co się dzieje? - wyszeptałem (ale dlaczego nie mówiłem głośno, skoro wszyscy już się obudzili?).
- Ciii - odparła ściszonym głosem, tonem bezgranicznego przygnębienia, zupełnie jak chory, u którego lekarz wykrył raka. - Bomba jądrowa! - i uczyniła palcem gest w kierunku parteru.
- Jak to, bomba jądrowa?
- Przywieźli ją. Teraz wnoszą do środka... Dla nas, dla nas. Niech pan przyjdzie zobaczyć.
Chociaż się wstydziłem, wyszedłem na klatkę schodową i torując sobie drogę pomiędzy dwoma mężczyznami, których nigdy wcześniej nie widziałem, spojrzałem w dół. Wydało mi się, że widzę jakiś czarny przedmiot, jakby ogromną skrzynię, wokół której z lewarami i sznurami krzątało się paru ludzi w niebieskich kombinezonach.
- To ona? - zapytałem.
- No, a co pan myślał? - odparł jakiś gbur obok mnie, a potem, jakby chcąc złagodzić nieuprzejmość: - To atomówka, wie pan?
Dało się słyszeć suchy śmieszek, pozbawiony wesołości.
- Jaka atomówka! Wodorowa, wodorowa! Przeklęci łajdacy, najnowszy model! Spośród miliardów ludzi musieli właśnie nam ją wysłać, właśnie nam, na ulicę San Giuliano, pod numer ósmy!
Minęło pierwsze, mrożące krew w żyłach oszołomienie, a tymczasem szmer rozmów stawał się bardziej ożywiony i donośny. Odróżniałem głosy, zduszone szlochy kobiet, przekleństwa, westchnienia. Jakiś mężczyzna rozpaczliwie płakał, uderzając mocno prawą nogą o stopień.
- To niesprawiedliwe - jęczał. - Ja tu jestem przypadkiem!... Jestem tu tylko przejazdem!... Mnie to nie dotyczy!... Jutro miałem wyjechać!...
Ten jego lament był nie do wytrzymania.
- A ja jutro - powiedział mu szorstko pewien jegomość pod pięćdziesiątkę, sądzę, że był to adwokat z ósmego piętra - a ja jutro miałem jeść pierożki, rozumie pan? Pierożki! I jakoś się bez nich obejdę!
Jedna z kobiet straciła głowę. Chwyciła mnie za nadgarstek i potrząsała nim.
- Niech pan na nie spojrzy, niech pan spojrzy! - powiedziała cichym głosem, wskazując dwoje dzieci, które stały za nią. - Proszę spojrzeć na te dwa aniołki! Uważa pan, że to możliwe? Czy nie woła o pomstę do nieba cała ta historia?
Nie wiedziałem, co powiedzieć. Było mi zimno.
Z dołu dobiegł złowieszczy łoskot. Pewnie zdołali przesunąć skrzynię o dobry kawałek. Spojrzałem ponownie w dół. Nienawistny przedmiot oświetliła słaba żarówka. Był polakierowany na ciemnoniebiesko, znajdowała się na nim pokaźna liczba napisów i nalepek. Aby lepiej widzieć, ludzie wychylali się za poręcz, ryzykując wypadnięcie. Bezładne głosy: - I kiedy wybuchnie? - Tej nocy?.... - Mariooo! Mariooo! Obudziłeś Maria?... - Gisa, czy to ty masz termofor z gorącą wodą?... - Dzieci, moje dzieci!... - Ale zadzwoniłeś do niego? Tak, masz do niego zadzwonić! Wiesz, że on może coś zrobić... - To absurd, drogi panie, tylko my... - A kto panu powiedział, że tylko my? Skąd pan wie?... - Beppe, Beppe, obejmij mnie, błagam cię, obejmij mnie!...
Potem modlitwy, zdrowaśki, litanie. Pewna młoda kobieta trzymała w ręku zgaszoną świecę. (...)
Joanna Wajs
fot. Konrad Piskała
fot. Konrad Piskała
sprzedawcy kieszonkowych lusterek,
Zielona Sowa 2004
W lipcowym numerze miesięcznika "Alfred Hitchcock poleca" przekład opowiadania Dino Buzzatiego "Coś się wydarzyło".
W najnowszej "Lampie" (czerwiec 2006) przekład "Myszy" Dino Buzzatiego. Zapraszam.
W kwietniowej "Twórczości" dwa opowiadania. "Dziadek Enzo" i "Sezon zamknięty".
W najnowszej Nowej Okolicy Poetów "Rozbiórka" - esej o "Peryferiach Raju" Darka Pado i o "Raju/Jarze", podwójnym tomiku Darka Pado i Radka Wiśniewskiego.
Krótka nota o pewnym miasteczku w cyklu "Miejsca przegrane" na blogu Radka Wiśniewskiego: www.radek-kirschbaum.blog.pl. Zapraszam.
W najnowszej "Kursywie", nr 6 (13) m.in. moje opowiadanie "Wojny kwietne". Polecam cały "numer prozaiczny".
Już wkrótce w nowym numerze "Studium" kolejna odsłona felietonu, tym razem pod tytułem "Historyjki ze ślepego toru".
W styczniowej "Nowej Fantastyce" "Pies, który widział Boga" Dino Buzzatiego w moim przekładzie.
W najnowszej "Lampie" (czerwiec 2006) przekład "Myszy" Dino Buzzatiego. Zapraszam.
W kwietniowej "Twórczości" dwa opowiadania. "Dziadek Enzo" i "Sezon zamknięty".
W najnowszej Nowej Okolicy Poetów "Rozbiórka" - esej o "Peryferiach Raju" Darka Pado i o "Raju/Jarze", podwójnym tomiku Darka Pado i Radka Wiśniewskiego.
Krótka nota o pewnym miasteczku w cyklu "Miejsca przegrane" na blogu Radka Wiśniewskiego: www.radek-kirschbaum.blog.pl. Zapraszam.
W najnowszej "Kursywie", nr 6 (13) m.in. moje opowiadanie "Wojny kwietne". Polecam cały "numer prozaiczny".
Już wkrótce w nowym numerze "Studium" kolejna odsłona felietonu, tym razem pod tytułem "Historyjki ze ślepego toru".
W styczniowej "Nowej Fantastyce" "Pies, który widział Boga" Dino Buzzatiego w moim przekładzie.