Joanna Wajs
Dino Buzzati, "Przyjaciele" (przekład)
Lutnik Amedeo Torti i jego żona pili kawę. Ni stąd, ni zowąd ona:
- Wiesz co...? Cały dzień nie opuszcza mnie dziwne przeczucie... Jakby miał nas odwiedzić Appacher.
- Nawet w żartach nie mów takich rzeczy! - powiedział mąż z gestem poirytowania. Toni Appacher, skrzypek, jego stary serdeczny przyjaciel, umarł przed dwudziestu dniami.
- Wiem, wiem, że to okropne - rzekła żona. - Ale to myśl, od której nie mogę się uwolnić.
- Cóż, dałby Bóg... - wymamrotał Torti.
Zamilkli. I wtedy zadzwonił dzwonek przy drzwiach. Długo, ponaglająco.
- Kto to może być, o tej porze? - spytała żona.
W przedpokoju dało się słyszeć kroki Ines, dźwięk otwieranych drzwi, a później ciche szeptanie. Dziewczyna przyszła do jadalni, śmiertelnie blada.
- Kto to, Ines? - chciała wiedzieć pani.
- Panie Torti, proszę ze mną, na chwilę, tam... Gdyby pan to widział!
- Ale kto to? Kto to? - gniewnie zapytała pani.
- To... to... Panie Torti, niech pan idzie... Maestro Appacher wrócił!
- Co za historia! - powiedział Torti, rozdrażniony tymi zagadkami, a do żony: - Ja pójdę... Ty zostań tutaj.
Wszedł w ciemny korytarz, wpadł na kant jakiegoś mebla, porywczo otworzył drzwi. Stał tu, ze swoją nieco nieśmiałą miną, Appacher. Niezupełnie taki sam jak dawny Appacher, cokolwiek mniej treściwy i z konturami o niezdecydowanym rysunku. Czy był to duch? Raczej jeszcze nie. Być może wciąż nie uwolnił się w pełni od tego, co ludzie nazywają materią. Duch, owszem, ale z pozostałościami ziemskiej spoistości. W garniturze takim, jak zazwyczaj, szarym, w koszuli w błękitne prążki, z czerwono-niebieskim krawatem i filcowym kapeluszem, zupełnie sflaczałym, który międlił nerwowo w dłoniach. (Był to, ma się rozumieć, duch garnituru, duch krawata i tak dalej.)
- Amedeo! - powiedział, uśmiechając się, nieszczęsny Appacher, jakby próbował wybadać grunt.
- Ty tutaj? Ty tutaj? - niemal wykrzyknął Torti, którego nagle, kto wie, dlaczego, ogarnął gniew. Czy nie powinien odczuwać błogiej pociechy na widok utraconego przyjaciela? Skąd ta głucha złość?
- No tak, jestem - odparł Appacher, mocniej niż kiedykolwiek mnąc fałdy kapelusza. - Ale ja... sam wiesz dobrze... między nami... Może przychodzę nie w porę...
- Nie w porę? Nie w porę, mówisz? - napadł na niego Torti. - Wracasz, nie chcę nawet wiedzieć, skąd, i w takim stanie... I jeszcze pytasz, czy nie w porę! Masz tupet!
Zaś do siebie, zupełnie rozdrażniony, powiedział:
- I co ja mam teraz począć?
- Słuchaj, Amedeo - powiedział Appacher. - Nie gniewaj się... W końcu to nie moja wina... Tam także (uczynił niejasny gest) zrobiło się zamieszanie... Krótko mówiąc, muszę zostać tu jeszcze przez miesiąc... A wiesz, że mój dom został już opróżniony z rzeczy, są nowi mieszkańcy...
- A zatem, chcesz powiedzieć, chętnie spałbyś u mnie?
- Spał? Ja już nie sypiam... Nie chodzi o spanie... Wystarczyłby mi kącik... Nie sprawię kłopotu, nie jadam, nie piję i nie... słowem, nie muszę korzystać z ubikacji... Tylko po to, żeby nie musieć tułać się po nocy, nie daj Boże jeszcze w deszcz.
- Ale deszcz... ty chyba nie mokniesz?
- Moknąć nie moknę, naturalnie - zaśmiał się dyskretnie. - Ale zawsze to okropnie nieprzyjemne.
- I tutaj spędzałbyś noce?
- Jeśli pozwolisz...
- Jeśli pozwolę! Nie mogę pojąć... Inteligentny człowiek, stary przyjaciel... jak może nie zdawać sobie sprawy? No tak, ty nigdy nie miałeś rodziny!
Tamten, zmieszany, cofał się w stronę drzwi.
- Wybacz, wiesz, myślałem... Przecież chodzi tylko o miesiąc...
- A więc nie chcesz zrozumieć! - powiedział Torti, niemal obrażony. - To nie o siebie się martwię... Dzieci!... Dzieci!... Dla ciebie to nic nadzwyczajnego, pokazać się dwóm aniołkom, które nie mają jeszcze dziesięciu lat! Poza wszystkim, musisz zdawać sobie sprawę ze stanu, w jakim się znajdujesz. Wybacz mi nieoględność, ale ty, ty jesteś upiorem... a tam, gdzie są moje dzieci, ja się nie zgodzę na upiora, mój kochany...
- A więc nie?
- A więc, mój kochany, nie wiem, co mam ci powie... - został sam w połowie słowa. Appacher nagle zniknął.
Zegar wybijał dwunastą trzydzieści w nocy, gdy maestro Mario Tamburlani, dyrektor Konserwatorium, wrócił do domu po koncercie. Dotarł do drzwi mieszkania, przekręcił już klucz w zamku, kiedy usłyszał za sobą szept.
- Maestro, maestro!
Odwróciwszy się błyskawicznie, ujrzał Appachera.
Tamburlani był znany ze swojego sprytu, przebiegłości, umiejętności lawirowania w życiu: owych zalet czy może wad, które wyniosły go o wiele wyżej niż byłyby w stanie jego skromne zasługi. W mgnieniu oka oszacował sytuację.
- O, drogi, drogi! - wyszeptał z czułością i patosem, i wyciągnął ręce do skrzypka, zatrzymując się jednak na dobry metr od niego. - O, drogi, drogi... Gdybyś wiedział, jaką pustkę...
- Co? Co? - spytał tamten, który był nieco głuchawy, jako że zmysły duchów są przytępione. - Posłuchaj, nie mam lepszego słuchu niż kiedyś...
- Ach, rozumiem, mój drogi... Ale przecież nie mogę krzyczeć. Ada tam śpi...
- Wybacz, ale czy nie mógłbyś mnie na moment wpuścić? Spaceruję już od wielu godzin...
- Nie, nie, zlituj się, gdyby Blitz usłyszał.
- Co? Co powiedziałeś?
- Blitz, mój owczarek alzacki, no, znasz go przecież, nie?... podniósłby taki raban... Zaraz obudziłby stróża... a kto wie, co potem...
- A zatem nie mógłbym, na parę dni...
- Zostać tu, u mnie? Appacher, mój drogi, pewnie, pewnie, że tak!... Wiesz, dla przyjaciela takiego jak ty... Ale, ale. Co zrobimy z psem?
To zastrzeżenie wprawiło Appachera w konsternację. Spróbował poruszyć uczucia Tamburlaniego.
- Płakałeś, maestro, płakałeś miesiąc temu, kiedy wygłaszałeś mowę pożegnalną... Słyszałem twoje łkanie.
- O, drogi, drogi, nie przypominaj mi... tak mnie tu ściska - położył dłoń na piersi. - Mój Boże, wydaje mi się, że Blitz...
Rzeczywiście, z mieszkania dobiegał gardłowy, ostrzegawczy pomruk.
- Poczekaj, wejdę na chwilę i uspokoję to nieznośne zwierzę... Kochany, tylko mała chwilka.
Zwinnie jak piskorz wślizgnął się do środka i zatrzasnął za sobą drzwi, starannie je ryglując. Zapadła cisza.
Appacher czekał kilka minut. Potem zawołał półgłosem:
- Tamburlani, Tamburlani.
Z tamtej strony żadnej odpowiedzi. Wtedy zastukał delikatnie samymi kostkami palców. Ale cisza była niezmącona.
Noc biegła dalej. Appacher pomyślał, że spróbuje u Gianny, dziewczyny lekkich obyczajów i dobrego serca, u której bywał wiele razy. Gianna zajmowała dwa pokoiki w starym bloku robotniczym na peryferiach. Kiedy tam dotarł, minęła trzecia. Na szczęście, jak często się zdarza w tak dużym domu, drzwi wejściowe były niedomknięte. Appacher wszedł z trudem na piąte piętro.
Na galerii nie namęczył się ze znalezieniem wejścia, mimo że panowała tam nieprzenikniona ciemność. Zapukał delikatnie. Musiał zastukać głośniej, zanim usłyszał jakieś znaki życia. Później jej zaspany głos:
- Kto to? Kto to, o tej porze?
- Jesteś sama? Otwórz... to ja, Toni.
- O tej porze? - powtórzyła bez entuzjazmu, ale z tą co zawsze łagodną pokorą. - Poczekaj... już idę.
Niechętne człapanie, pstryknięcie światła, szczęk zamka.
- Czemu przychodzisz o tej porze?
I, otworzywszy mu, Gianna już miała pobiec do łóżka, zostawiając mężczyźnie cały ambaras z zamknięciem drzwi, kiedy uderzył ją dziwny wygląd Appachera. Osłupiała, patrzyła na niego i dopiero wtedy z jej sennych myśli wyłoniło się straszne wspomnienie.
- Ale ty... ale ty... ale ty...
Chciała powiedzieć: ale ty przecież nie żyjesz, teraz sobie przypominam. Lecz brakowało jej odwagi. Cofnęła się, zasłoniła rękoma.
- Ale ty... ale ty... Wynoś się... wynoś się, na litość boską! - zaklinała go z wybałuszonymi ze strachu oczami.
- Proszę cię, Gianna... chciałem tylko trochę odpocząć.
- Nie, nie, wynoś się! Jak mogłeś przypuszczać... Wynoś się! Wynoś! Chcesz cały blok postawić na nogi?
Ponieważ Appacher nie poruszył się, dziewczyna, nie spuszczając z niego oczu, po omacku zaczęła szukać czegoś za sobą, przesuwając dłońmi po kredensie. Trafiła na nożyczki.
- Idę, idę - powiedział, zbity z tropu, ale kobieta, z odwagą, którą podyktowała jej rozpacz, już mu wbijała ten żałosny oręż w pierś; podwójne ostrze, nie napotkawszy oporu, łagodnie przeniknęło przez ducha.
- Och, Toni, daruj, nie chciałam - powiedziała przerażona.
- Nie, nie... ojej, jak to łaskocze, proszę cię... - Appacher wybuchł histerycznym śmiechem.
Na podwórzu jedna z okiennic otworzyła się z hukiem. Rozległ się wściekły głos:
- Można wiedzieć, co się tam dzieje? Już prawie czwarta!... Co za hańba, mój Boże!
Appacher uciekał, jak niesiony wiatrem.
U kogo jeszcze spróbować? U wikarego od świętego Kaliksta za miastem? U zacnego don Raimonda, jego starego kompana z gimnazjum, który udzielił mu ostatniego namaszczenia?
- Precz, precz, maro piekielna! - tak przyjął go świątobliwy mąż, kiedy skrzypek się przed nim pojawił.
- Ale to ja, Appacher, nie poznajesz mnie?... Don Raimondo, pozwól mi się u ciebie schronić. Niedługo będzie świtać. Pies z kulawą nogą mnie nie chce... Przyjaciele się mnie wyrzekli. Przynajmniej ty...
- Nie wiem, kim jesteś - odparł ksiądz melancholijnym i uroczystym tonem. - Możesz być złym duchem albo przywidzeniem, nie mam pojęcia. Ale jeśli naprawdę jesteś Appacherem, to proszę, wchodź śmiało, tu jest moje łóżko, rozgość się i odpocznij...
- Dziękuję, dziękuję, don Raimondo, byłem pewien...
- Nie trap się - ciągnął ksiądz spokojnie - nie trap się tym, że biskup ma już wobec mnie podejrzenia. Nie trap się, zaklinam cię, że twoja obecność może wywołać poważne konsekwencje... Słowem, mną się nie przejmuj. Jeśli zostałeś tu przysłany na moją zgubę, niech się dzieje wola boska!... Ale co ty wyprawiasz? Wychodzisz?
I oto dlaczego duchy – kiedy jakaś nieszczęśliwa dusza z uporem trzyma się ziemi – nie chcą żyć z nami, tylko przenoszą się do opuszczonych domów, w ruiny starych wież, do kapliczek zagubionych pośród lasów, na samotne skały, które morze chłoszcze i powoli kruszy.
Joanna Wajs
fot. Konrad Piskała


sprzedawcy kieszonkowych lusterek, Zielona Sowa 2004


W lipcowym numerze miesięcznika "Alfred Hitchcock poleca" przekład opowiadania Dino Buzzatiego "Coś się wydarzyło".

W najnowszej "Lampie" (czerwiec 2006) przekład "Myszy" Dino Buzzatiego. Zapraszam.

W kwietniowej "Twórczości" dwa opowiadania. "Dziadek Enzo" i "Sezon zamknięty".

W najnowszej Nowej Okolicy Poetów "Rozbiórka" - esej o "Peryferiach Raju" Darka Pado i o "Raju/Jarze", podwójnym tomiku Darka Pado i Radka Wiśniewskiego.

Krótka nota o pewnym miasteczku w cyklu "Miejsca przegrane" na blogu Radka Wiśniewskiego: www.radek-kirschbaum.blog.pl. Zapraszam.

W najnowszej "Kursywie", nr 6 (13) m.in. moje opowiadanie "Wojny kwietne". Polecam cały "numer prozaiczny".

Już wkrótce w nowym numerze "Studium" kolejna odsłona felietonu, tym razem pod tytułem "Historyjki ze ślepego toru".

W styczniowej "Nowej Fantastyce" "Pies, który widział Boga" Dino Buzzatiego w moim przekładzie.




Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie