Justyna Radczyńska
Dziennik
Sierpień 2006
2006-08-24 12:29
Zabawa zaczyna się tutaj

Każdego, kto posądziłby ten dziennik o autentyzm, uprzedzam, prawda jest w nim fanaberią. Ale naprawdę, przysięgam na prawdę: tego lata, po sierpniowym Adriatyku, kilka kilometrów od brzegu, w pobliżu wyspy Mljet, pływały po powierzchni - zwłoki dorosłego konia.

Jest to oczywiście równie nieprawdopodobne, a zarazem możliwe jak historia, że ktoś na paryskim bruku znalazł pojemnik z fluorkiem uranu. Najgorsze jednak i najdziwniejsze rzeczy zdarzają się na tym przewrotnym świecie jak zły fenomen, jak wielka miłość w pełnym zmroku, jak trup koński na fali, który na wiele dni przyslonił mi inne widoki. Nawet na najśmielsze burze, których wypatrywaliśmy w okręgu horyzontu, nawet na tęsknotę w romantycznym wydaniu.

Brązowa kupa mięsa, nie podmyta żółcią tylko pozbawiona skóry od spodu, zwieszony bezradnie łeb i sterczące kopyta, ślady ogromnego bólu. Co się zdarzyło temu biednemu stworzeniu? Może spadł z klifu, złamał nogę albo przestraszył się i pogalopował w głębiny. I nikt nie mógł go uratować, bo morze natychmiast pociągnęło go do środka, i w nieznane. Mój jedyny szwagier podsumował domysły po swojemu, że koń: il a peut-être fait un faux pas, co żałośnie odbiło się w polskim fo-pa, przytłaczając surowością i bezwzględnością kary wobec drobnej lecz fatalnej winy.

Odtąd ze zgrozą wypatrywałam obiektów pływających i płatki serca zamierały mi na widok plastikowych butelek, oznaczeń łowisk, niewinnych boi i toreb śmieci. Dwa razy przepłynęła obok nas zakorkowana butelka po winie. Nieważne kto ją zaadresował. Butelka nie wraca do statku, z którego została wyrzucona. Ciekawe tylko co zawierała. Może jakieś ogólnoludzkie przesłanie, samobójczy manifest, a może list pożegnalny z morzem lub inną namiętnością. Jestem nieomal pewna, że to była ta sama butelka. Raz płynęło w nieskończoność niebieskie wiadro z krótką linką przy rączce. Jakiś nieszczęśnik musiał je zgubić, skazując się na jakiś czas, na niehigieniczność kuchni i pokładu.

A u nas zawsze panowała czystość. I porządek a nade wszystko samoistna dyscyplina, będąca wypadkową pokory i opieszałości zaokrętowanych czlonków, a także nadpobudliwości i wrodzonego entuzjazmu niektórych. Nie było żadnej hierarchii a panowała zadziwiająca organizacja. Nasza załoga składała się bowiem z samych majtków. Trudno byłoby wyróżnić bosmana, kapitana lub właściwego sternika w tej egalitarnej atmosferze, choć była oczywiście grupa dojrzałych kandydatów. Szefostwo przy sterze, łączące się z przywilejem wydawania generalnie niedyskutowalnych komend oscylowało. Raz za sterem stała kobieta - moja wyjątkowa siostra, innym razem mężczyzna podejmował walkę z przeszkodami. Szczególnie sporo było ich portach, gdzie jednostki różnej wielkości poruszały się w niewyznaczone strony z prędkościami często przesadzonymi. Przypominało to roje wielu gatunków owadów, które nie atakują się nawzajem.

Ale w nocy, szczególnie w nocy wszyscy byli majtkami. Tzn. mieli na sobie tzw. majtki. Nie do pomyślenia było bowiem wkładać je gdy wiatr i fala postanawiały zerwać nam kotwicę. Wiadomo więc skąd się wzięła ta nieelegancka nazwa. Z twardego życia marynarza.

Okazuje się , że nawet w naszych technologicznych czasach, spanie nago nie jest powszechne. Trzeba czasem zachować minimum obyczajów i kultury. A w naszym towarzystwie kultura miała miejsce i przejawiała się nie tylko w życiu pokładowym, ale także od czasu do czasu, w spożyciu czerwonego lub białego wina z rzadkimi przypadkami nadużyć, a nade wszystko w wyrafinowanym nazywaniu potraw. Np. kiełbasa po węgiersku plus do tego sałatki toskańskie. Niebanalne nazewnictwo do określenia zwyczajnych potraw. I od razu robi się elegancja.

Zabawa zaczyna się tutaj. W rozpaczy życia, opresji żywiołu można przynajmniej przyjemnie się wyrażać, być bardziej refleksyjnym w ruchu, który trzeba pamiętać, w Chorwacji odbywa się w ciągłym pokryciu. Pod baczną uwagą nowoczesności, od komórki do komórki, człowiek bezwiednie odpływa spod łagodnego spojrzenia jednego satelity do porozumiewawczego sygnału drugiego. Drogą elektromagnetyczną nasuwają się też refleksje nad zróżnicowaniem budowy świata, gdy nadchodzi wieść z Wietnamu, że zimne piwo pojawia się w Hanoi koło piątej po południu - na wysokości kolan. Trzeba się po nie odpowiednio schylić, do innej warstwy powietrza.

Tutaj na pokładzie, wolność zaznacza się na poziomie stopy. Dwa tygodnie bez butów. Ale pojutrze będę musiała je włożyć, oprawić moje wolne stopy, które cały następny rok będą tęsknić za łodzią.
Justyna Radczyńska
fot.








Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie