Krzysztof Śliwka
1 2
3
4
>> GWAŁTOWNOŚĆ ŻYWIOŁÓW
Robert Rybicki: Co Cię ostatnio porwało muzycznie?
Krzysztof Śliwka: Ostatnim moim nabytkiem jest winyl The Kurws „Dziura w getcie”. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem mocno znudzony muzyką. Czuję jakiś totalny przesyt. W takich momentach zazwyczaj powracam do bebopu i cool jazzu. Jednocześnie od dekady jestem pod ogromnym wpływem doomjazzu, zwłaszcza niemieckiej formacji Bohren & der Club of Gore. Polecam ci na początek najlżejszą ich płytę „Sunset Mission”, a potem możesz już na spokojnie zanurzyć się w mrocznym, surowym minimalizmie z innych płyt. Jeśli wciągnie cię ten klimat, to bez wahania sięgnij po krążki innych grup: Dale Cooper Quartet & The Dictaphones, The Mount Fuji DoomJazz Corporation czy Povarovo. Jednak ostatnim moim odkryciem jest Heroin and Your Veins – ponura muzyka dla ponurych typów. Coś idealnego dla facetów po czterdziestce. (śmiech) (płacz)
R.R.: O, super. To sobie posłucham. Zwłaszcza tej ostatniej. Przypuszczam, że w środowisku czytelniczym będzie się dużo mówiło o Twoim powrocie poetyckim. Czy odbierasz to jako powrót? Czy raczej patrzysz na to z innej perspektywy?
K.Ś.: Nigdy znikąd nie odchodziłem, więc nie ma mowy o żadnym powrocie. Publikuję w swoim tempie, nie jestem objęty dyktaturą żadnego wydawnictwa, poza tym jestem leniwym człowiekiem, nie piszę na siłę, raczej dawkuję sobie przyjemności.
R.R.: Właśnie..., bo nurtuje mnie wolność twórcza. Rynkowe mechanizmy dużo w tej materii mieszają.
K.Ś.: O ile staram się zrozumieć wydawnictwa trzymające w ryzach swoich prozaików, mobilizując ich tym samym do systematycznej pracy, o tyle nie potrafię sobie wyobrazić poetów składających swoje tomiki na czas wyznaczony przez wydawcę-dyktatora. To dla mnie jakaś paranoja. Pisanie wierszy na akord, bo jest akurat dobra koniunktura i szansa na kolejną statuetkę Nike czy innej Gdyni. Syf. Totalny syf.
R.R.: No właśnie, to jest problem. Również nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek poganiał mnie do klonowania swojej wyobraźni. Bo co to za radocha? Tu możemy strzelić piątala, a potem tym piątalem machnąć na wszystko, co rynkowe w wydawnictwach. A z innej beki: jak to u Ciebie było z Apollinaire'm?
K.Ś.: Pijesz do tekstu, który ukazał się w „Rajskiej rzeźni”?
R.R.: To też. Bardziej mnie zastanawia: skąd Apollinaire, dlaczego Apollinaire, czy był to element fascynacji i czy to miało wpływ na Twoje pojmowanie literatury, sztuki; a może po prostu ferment tamtej epoki, który wyrażał się w jego „pisarstwie” (używam cudzysłowu; dla mnie przez pewien czas świat poezji dzielił się na – pozwolę sobie na spolszczenie – „przed Apolinerem” i „po Apolinerze”), spowodował jego pojawienie się w Twoim wierszu?
K.Ś.: Apollinaire to potęga. Może zadziałał podprogowo na moje pierwsze dwa tomiki. Tego do końca nie wiem. Wiem jednak to, że swoje włóczegi po Paryżu (początek lat dziewięćdziesiątych) zawsze zaczynałem od wizyty na Pere-Lachaise. Stałem przy jego obelisku z butelką wina i cieszyłem się jak Ginsberg, który w 1958 roku zostawił na jego grobie „Skowyt”, a potem napisał o tym cudowny poemat.
R.R.: No, ten to sobie pozwalał; i jeden, i drugi! Ciekawe, jak wyglądałaby kultura pisarska, gdyby nie było alkoholu?
K.Ś.: Wiałoby nudą, panie. (ziewnięcie)
R.R.: Niedługo Twoja nowa książka. Raczej jednak będziesz podtrzymywał swój styl, czy coś zmieniłeś? Jeszcze jej nie widziałem, a czuję się zaintrygowany.
K.Ś.: Radykalnych zmian się nie spodziewaj. Może będzie nieco ciszej, nieco surowiej, chociaż z drugiej strony będzie trochę jadu wylanego na babilońską rzeczywistość, na system, z którym staram się mieć jak najmniej wspólnego. Czy tego chcesz, czy nie, siedzisz w tym gównie, chłoniesz płynące zewsząd memy, aż cię nosi, żeby coś zmienić. Więc tę zmianę tradycyjnie zaczynam od siebie. Sumując, „Budda Show” to mix punkowej dzikości i buddyjskiej radości. Taki fenomenologiczny byt skrojony na miarę tych czasów. Tak myślę.
R.R.: A jak widzisz w tym wszystkim słowo?
K.Ś.: Tradycyjnie, bez lingwistycznych akrobacji. Jestem opowiadaczem historii, prostych historii, a nie językowym eksperymentatorem.
R.R.: Twoje proste historie bywają nieraz grubo zakręcone. Są jak rzeka, kręcą się, tu jakieś zakole, kanał, dopływ; tu jakaś kpina, tam poważna konstatacja. Te proste historie mają swój zmienny rytm. Nie bez kozery pytałem Cię o fascynacje muzyczne. Wspominałeś o doomjazzie, punku. Ja bym tam wkręcił reggae jeszcze. Reggae luz?
K.Ś.: W latach osiemdziesiątych, kiedy byłem pod ostrym wpływem drugiej fali punka, odkryłem dubowych poetów. Wśród nich byli: Linton Kwesi Johnson, Prince Far I, Yabby U. Dostałem korby na ich punkcie. Nagrywałem ich utwory z audycji radiowych Sławka Gołaszewskiego i Włodka Kleszcza. To był
1 2
3
4
>>
Krzysztof Śliwka: Ostatnim moim nabytkiem jest winyl The Kurws „Dziura w getcie”. Nie zmienia to jednak faktu, że jestem mocno znudzony muzyką. Czuję jakiś totalny przesyt. W takich momentach zazwyczaj powracam do bebopu i cool jazzu. Jednocześnie od dekady jestem pod ogromnym wpływem doomjazzu, zwłaszcza niemieckiej formacji Bohren & der Club of Gore. Polecam ci na początek najlżejszą ich płytę „Sunset Mission”, a potem możesz już na spokojnie zanurzyć się w mrocznym, surowym minimalizmie z innych płyt. Jeśli wciągnie cię ten klimat, to bez wahania sięgnij po krążki innych grup: Dale Cooper Quartet & The Dictaphones, The Mount Fuji DoomJazz Corporation czy Povarovo. Jednak ostatnim moim odkryciem jest Heroin and Your Veins – ponura muzyka dla ponurych typów. Coś idealnego dla facetów po czterdziestce. (śmiech) (płacz)
R.R.: O, super. To sobie posłucham. Zwłaszcza tej ostatniej. Przypuszczam, że w środowisku czytelniczym będzie się dużo mówiło o Twoim powrocie poetyckim. Czy odbierasz to jako powrót? Czy raczej patrzysz na to z innej perspektywy?
K.Ś.: Nigdy znikąd nie odchodziłem, więc nie ma mowy o żadnym powrocie. Publikuję w swoim tempie, nie jestem objęty dyktaturą żadnego wydawnictwa, poza tym jestem leniwym człowiekiem, nie piszę na siłę, raczej dawkuję sobie przyjemności.
R.R.: Właśnie..., bo nurtuje mnie wolność twórcza. Rynkowe mechanizmy dużo w tej materii mieszają.
K.Ś.: O ile staram się zrozumieć wydawnictwa trzymające w ryzach swoich prozaików, mobilizując ich tym samym do systematycznej pracy, o tyle nie potrafię sobie wyobrazić poetów składających swoje tomiki na czas wyznaczony przez wydawcę-dyktatora. To dla mnie jakaś paranoja. Pisanie wierszy na akord, bo jest akurat dobra koniunktura i szansa na kolejną statuetkę Nike czy innej Gdyni. Syf. Totalny syf.
R.R.: No właśnie, to jest problem. Również nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek poganiał mnie do klonowania swojej wyobraźni. Bo co to za radocha? Tu możemy strzelić piątala, a potem tym piątalem machnąć na wszystko, co rynkowe w wydawnictwach. A z innej beki: jak to u Ciebie było z Apollinaire'm?
K.Ś.: Pijesz do tekstu, który ukazał się w „Rajskiej rzeźni”?
R.R.: To też. Bardziej mnie zastanawia: skąd Apollinaire, dlaczego Apollinaire, czy był to element fascynacji i czy to miało wpływ na Twoje pojmowanie literatury, sztuki; a może po prostu ferment tamtej epoki, który wyrażał się w jego „pisarstwie” (używam cudzysłowu; dla mnie przez pewien czas świat poezji dzielił się na – pozwolę sobie na spolszczenie – „przed Apolinerem” i „po Apolinerze”), spowodował jego pojawienie się w Twoim wierszu?
K.Ś.: Apollinaire to potęga. Może zadziałał podprogowo na moje pierwsze dwa tomiki. Tego do końca nie wiem. Wiem jednak to, że swoje włóczegi po Paryżu (początek lat dziewięćdziesiątych) zawsze zaczynałem od wizyty na Pere-Lachaise. Stałem przy jego obelisku z butelką wina i cieszyłem się jak Ginsberg, który w 1958 roku zostawił na jego grobie „Skowyt”, a potem napisał o tym cudowny poemat.
R.R.: No, ten to sobie pozwalał; i jeden, i drugi! Ciekawe, jak wyglądałaby kultura pisarska, gdyby nie było alkoholu?
K.Ś.: Wiałoby nudą, panie. (ziewnięcie)
R.R.: Niedługo Twoja nowa książka. Raczej jednak będziesz podtrzymywał swój styl, czy coś zmieniłeś? Jeszcze jej nie widziałem, a czuję się zaintrygowany.
K.Ś.: Radykalnych zmian się nie spodziewaj. Może będzie nieco ciszej, nieco surowiej, chociaż z drugiej strony będzie trochę jadu wylanego na babilońską rzeczywistość, na system, z którym staram się mieć jak najmniej wspólnego. Czy tego chcesz, czy nie, siedzisz w tym gównie, chłoniesz płynące zewsząd memy, aż cię nosi, żeby coś zmienić. Więc tę zmianę tradycyjnie zaczynam od siebie. Sumując, „Budda Show” to mix punkowej dzikości i buddyjskiej radości. Taki fenomenologiczny byt skrojony na miarę tych czasów. Tak myślę.
R.R.: A jak widzisz w tym wszystkim słowo?
K.Ś.: Tradycyjnie, bez lingwistycznych akrobacji. Jestem opowiadaczem historii, prostych historii, a nie językowym eksperymentatorem.
R.R.: Twoje proste historie bywają nieraz grubo zakręcone. Są jak rzeka, kręcą się, tu jakieś zakole, kanał, dopływ; tu jakaś kpina, tam poważna konstatacja. Te proste historie mają swój zmienny rytm. Nie bez kozery pytałem Cię o fascynacje muzyczne. Wspominałeś o doomjazzie, punku. Ja bym tam wkręcił reggae jeszcze. Reggae luz?
K.Ś.: W latach osiemdziesiątych, kiedy byłem pod ostrym wpływem drugiej fali punka, odkryłem dubowych poetów. Wśród nich byli: Linton Kwesi Johnson, Prince Far I, Yabby U. Dostałem korby na ich punkcie. Nagrywałem ich utwory z audycji radiowych Sławka Gołaszewskiego i Włodka Kleszcza. To był
Krzysztof Śliwka
fot. Karol Krukowski
fot. Karol Krukowski
Niepogoda dla kangura - 1996
Gambit - 1998
Sztuka koncentracji - 2002
Dżajfa & Gibana 2008
Budda Show, 2013