Anna Maria Goławska
1 2
>> Lodziarnia
Czuję się tak, jakbym kradła tę opowieść Weronice, bo należy ona w całości do jej świata, do jej dziadków w domu z wielkim, cienistym ogrodem i kamiennym tarasem, do srebrnych łyżeczek, starych szaf, pościeli z monogramem i sukienek pachnących naftaliną. My z matką mieszkałyśmy w lokalu z przydziału, gdzie podłoga wykładana była sinymi płytkami pcv, w pokoju lśniła meblościanka i ława przykryta wąskim bieżnikiem a na półkach leżały przedmioty identyczne jak u sąsiadów i znajomych, takie same talerze, kryształy, zabawki. Nie miałam niczego, co pochodziłoby z przeszłości i wiązałoby mnie z jakąkolwiek przeszłością. Ale jednocześnie oddaję Weronice tę opowieść z całą magią, która była dostępna tylko dla mnie, bo ja zaledwie mogłam podpatrywać i musnąć ten świat, w którym Weronika poruszała się w naturalny sposób i w którym nie widziała nic nadzwyczajnego. Jej rodzina pochodziła ze Lwowa, baśni o nazwie gładkiej niby balsam, poprzedzonej staroświeckim „ze”, drobnym jak oczko nicianej firanki. Ja miałam pochodzenie urzędnicze i niepełne. Moja rodzina wydawała mi się tworem niedawnym, powojennym, bez żadnych ścieżek biegnących wstecz. Matka niewiele opowiadała o swoich rodzicach, pracowali na roli, niczego jej nie zapewnili, sama doszła do wszystkiego, do miasta, urzędu, mieszkania w bloku, skromnego, ale uczciwego życia, w którym nikomu nie była nic winna.
Natomiast dziadkowie Weroniki posiadali lodziarnię.
Lodziarnia – jakiż przepych krył się w środkowej sylabie, szerokiej i rozłożystej jak salon. W tym słowie rozsiadały się zadowolone kobiety w letnich kapeluszach, wiatr unosił im brzegi sukienek, spienione morskie fale uderzały w drewniane molo. Mężczyzna w białym, lnianym garniturze kłaniał się elegancko dziewczynce w moim mniej więcej wieku a ona śmiała się zawstydzona, zasłaniając usta dłonią. Grała muzyka, świeciło słońce.
W kwietniu, kiedy robiło się ciepło, zielono i niespokojnie od nadmiaru powietrza i zapachów, zaczynałyśmy z Weroniką coraz częściej wracać do domów po lekcjach dłuższą drogą. Przechodziłyśmy drewnianym mostkiem nad zarośniętą rzeką, mijałyśmy osiedle prywatnych willi o zaniedbanych ogrodach, w których coś szeleściło niepokojąco a stare siatki ogrodzeniowe chyliły się i mdlały pod ciężarem pnączy. Zieleń kończyła się nagle i wchodziło się prosto w centrum miasta zalanego słońcem i dziurawym asfaltem. Tu właśnie znajdowała się lodziarnia Słodowiczów, w dobrym punkcie przy głównej ulicy, między barem kawowym Parzyńskich a sklepikiem z mydłem i powidłem Rożka, gdzie można było kupić farbki do ubrań, gwoździe, firanki czy plastikowe imitacje glazury. Sklepy, warsztaty, lokale usługowe w małych miasteczkach nie mają nazw własnych, do ich rozróżniania służą nazwiska właścicieli. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych zaczęły pojawiać się pierwsze skromne ulotki reklamowe, widniały na nich owe nazwiska a mi automatycznie przychodziły do głowy związane z nimi chwytliwe teksty marketingowe. Pizza Milczyński – nie tracimy czasu na gadanie, Delikatesy u Wieczorków – otwarte do późna, Fryzjer damski S. Mokrzyk – mycie wliczone w cenę. Nikt z dawnych właścicieli nie myślał zapewne o budowaniu wizerunku marki, ale nazwiska-marki przeżyły niekiedy ich samych i nadal są w użyciu. Bo choć „stary Noblewicz” na przykład dawno nie żyje, wiadomo, że tylko u niego kupi się zwyczajną pastę do lastryka. Niekiedy tym, którzy pamiętają sklepikarza, wydaje się nawet, że jego duch wydostał się z grobu, wrócił do sklepu i wstąpił w panienkę za ladą, bo jest równie ponura i nieuprzejma.
Latem drzwi lodziarni Słodowiczów były szeroko otwarte, w niedziele kolejka klientów wychodziła aż na chodnik, brzęczały nad nią słodkolubne osy. Na parapecie okna wystawowego stał dzbanuszek z zakurzonym bukietem sztucznych konwalii. Ściany pokrywała żółta farba olejna a wysoką ladę obito drewnianą, błyszczącą boazerią. Wydawało mi się to szczytem dobrego smaku i oznaką bogactwa. Za ladą stała chuda kuzynka Zonia, według szeptów Weroniki pochodząca z gorszej odnogi rodziny, stara panna i dziwaczka oraz dziewczyna do pomocy, obie w okropnych poliestrowych fartuchach w kwiaty i białych czepkach przypiętych do włosów wsuwkami. Zonia pobierała pieniądze, wrzucała je do szuflady i wydawała resztę a pomocnica nakładała gałki do wafli specjalną metalową łyżką, maczaną w misce z mętną wodą. Porcje były ściśle odmierzone, okrągłe od góry, od dołu spłaszczone, wyrównane o brzeg pojemnika z masą lodową. Kobiety nie uśmiechały się, nie dziękowały, nie rozmawiały ze sobą. Od czasu do czasu któraś piskliwym głosem ponaglała klienta, który niedostatecznie szybko wyciągnął rękę a ich „proszę” nabrzmiewało pretensjami i żalem.
Weronika była dumna, że w lodziarni jej dziadków nie stosuje się nowoczesnych składników w proszku, ale prawdziwe jajka i owoce, przez co lody mają wspaniały smak, zdecydowanie najlepszy w mieście i słynny na całą okolicę. Ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby ich
1 2
>>Natomiast dziadkowie Weroniki posiadali lodziarnię.
Lodziarnia – jakiż przepych krył się w środkowej sylabie, szerokiej i rozłożystej jak salon. W tym słowie rozsiadały się zadowolone kobiety w letnich kapeluszach, wiatr unosił im brzegi sukienek, spienione morskie fale uderzały w drewniane molo. Mężczyzna w białym, lnianym garniturze kłaniał się elegancko dziewczynce w moim mniej więcej wieku a ona śmiała się zawstydzona, zasłaniając usta dłonią. Grała muzyka, świeciło słońce.
W kwietniu, kiedy robiło się ciepło, zielono i niespokojnie od nadmiaru powietrza i zapachów, zaczynałyśmy z Weroniką coraz częściej wracać do domów po lekcjach dłuższą drogą. Przechodziłyśmy drewnianym mostkiem nad zarośniętą rzeką, mijałyśmy osiedle prywatnych willi o zaniedbanych ogrodach, w których coś szeleściło niepokojąco a stare siatki ogrodzeniowe chyliły się i mdlały pod ciężarem pnączy. Zieleń kończyła się nagle i wchodziło się prosto w centrum miasta zalanego słońcem i dziurawym asfaltem. Tu właśnie znajdowała się lodziarnia Słodowiczów, w dobrym punkcie przy głównej ulicy, między barem kawowym Parzyńskich a sklepikiem z mydłem i powidłem Rożka, gdzie można było kupić farbki do ubrań, gwoździe, firanki czy plastikowe imitacje glazury. Sklepy, warsztaty, lokale usługowe w małych miasteczkach nie mają nazw własnych, do ich rozróżniania służą nazwiska właścicieli. Kiedy w latach dziewięćdziesiątych zaczęły pojawiać się pierwsze skromne ulotki reklamowe, widniały na nich owe nazwiska a mi automatycznie przychodziły do głowy związane z nimi chwytliwe teksty marketingowe. Pizza Milczyński – nie tracimy czasu na gadanie, Delikatesy u Wieczorków – otwarte do późna, Fryzjer damski S. Mokrzyk – mycie wliczone w cenę. Nikt z dawnych właścicieli nie myślał zapewne o budowaniu wizerunku marki, ale nazwiska-marki przeżyły niekiedy ich samych i nadal są w użyciu. Bo choć „stary Noblewicz” na przykład dawno nie żyje, wiadomo, że tylko u niego kupi się zwyczajną pastę do lastryka. Niekiedy tym, którzy pamiętają sklepikarza, wydaje się nawet, że jego duch wydostał się z grobu, wrócił do sklepu i wstąpił w panienkę za ladą, bo jest równie ponura i nieuprzejma.
Latem drzwi lodziarni Słodowiczów były szeroko otwarte, w niedziele kolejka klientów wychodziła aż na chodnik, brzęczały nad nią słodkolubne osy. Na parapecie okna wystawowego stał dzbanuszek z zakurzonym bukietem sztucznych konwalii. Ściany pokrywała żółta farba olejna a wysoką ladę obito drewnianą, błyszczącą boazerią. Wydawało mi się to szczytem dobrego smaku i oznaką bogactwa. Za ladą stała chuda kuzynka Zonia, według szeptów Weroniki pochodząca z gorszej odnogi rodziny, stara panna i dziwaczka oraz dziewczyna do pomocy, obie w okropnych poliestrowych fartuchach w kwiaty i białych czepkach przypiętych do włosów wsuwkami. Zonia pobierała pieniądze, wrzucała je do szuflady i wydawała resztę a pomocnica nakładała gałki do wafli specjalną metalową łyżką, maczaną w misce z mętną wodą. Porcje były ściśle odmierzone, okrągłe od góry, od dołu spłaszczone, wyrównane o brzeg pojemnika z masą lodową. Kobiety nie uśmiechały się, nie dziękowały, nie rozmawiały ze sobą. Od czasu do czasu któraś piskliwym głosem ponaglała klienta, który niedostatecznie szybko wyciągnął rękę a ich „proszę” nabrzmiewało pretensjami i żalem.
Weronika była dumna, że w lodziarni jej dziadków nie stosuje się nowoczesnych składników w proszku, ale prawdziwe jajka i owoce, przez co lody mają wspaniały smak, zdecydowanie najlepszy w mieście i słynny na całą okolicę. Ludzie przyjeżdżali z daleka, żeby ich
♦ Latarnie
♦ Lis
Anna Maria Goławska
fot.
fot.
Toskania i okolice. Przewodnik subiektywny.
Toskania i okolice. Przewodnik subiektywny. Wydanie II znacznie rozszerzone
"Postępująca personifkacja" Biblioteka Akcentu 2007
"Włochy. Podróż na południe", Nowy Świat 2010r.