Krzysztof Śliwka
Karol Maliszewski - Poezja, przygoda młodości
Tak mi czegoś brakuje w życiu literackim ostatnich lat. Pewnie wigoru i werwy, nieobliczalności i dezynwoltury, jednoznacznych deklaracji i wyrazistych polaryzacji. Brakuje mi głosu Krzysztofa Śliwki, głosu, który ironicznie komentowałby na bieżąco kolejne przygody świadomości czterdziestolatków, świadomości z szyderczym humorem brnącej w nicość i szukającej taniej bądź drogiej (w zależności od życiowych możliwości) pociechy. Kiedyś wybrzydzałem, bo głos ten wydawał mi się zbyt dosłowny i dosadny, brzmiał jak tembr naturszczyka, jakiegoś Himilsbacha poezji, a teraz tęsknię, teraz brakuje mi impetu nieokiełznanej narracyjności, tego autentycznie bitnikowskiego outsiderstwa i wysokiego, wiarygodnego tonu kontestacji; to wszystko było jak bryza. I taka by się przydała, by przewiać piętrzące się warstwy współczesnej minoderii poetyckiej. Wierzę, że wydanie wybranych wierszy w czterdziestą rocznicę urodzin poety będzie miało znaczenie większe niż tylko okolicznościowe i jubileuszowe. Przede wszystkim pozwoli spojrzeć jeszcze raz w głąb ostatnich dekad. I odczaruje, być może, mniemanie zaklajstrowane historyczno-literacką mazią, że w latach 80. „czarna dziura” szczerzyła się szeroko i głęboko, przygotowując dopiero grunt pod istotniejsze wystąpienie pokoleniowe. Jeżeli debiutowali wówczas tak oryginalni poeci, jak Krzysztof Śliwka („Radar”, 1987) czy Jacek Podsiadło, to cała ta teoria bierze w łeb.
W "Spokojnym mieście", debiutanckim tomiku Śliwki wydanym w Kłodzku w 1989 roku, miasto (świat) spokojne jest tylko na pozór, skoro czas, a potem przestrzeń, dotknięte są schizofrenią. Tomik otwiera "Psalm urodzinowy", określając od razu wyjątkowe miejsce bohatera pośród „bezkształtnego tłumu”. To, co wyróżnia go z „zabieganej po uszy ludzkiej szarańczy”, przypomina histeryczną mieszaninę bólu i euforii, lęku i wstrętu. Niepewność dotyczy życia. – Czy mi naprawdę na nim zależy? – zastanawia się bohater i przytacza szereg pomysłów na wypisanie się z życia, które jest równie nieodgadnione jak miłość. Wędrówka do kolejnej kobiety, do tego wcielonego mitu, nadaje życiu tymczasowy sens. Sens na jedną wiosnę, jedną noc, jeden wiersz. Potem znów wpada się w depresję, narasta agresja. W tych wierszach często jest to autoagresja. Ranienie się, bolesne kaleczenie o coś, sekowanie staje się rytuałem doświadczania całej jaskrawości, ale i nudy egzystencji.
Melancholik agresywny, to znów schizofrenik czuły i łagodny, roztapiający siebie, świat i rozdarcie w serii niezwykle błyskotliwych metafor, taki bohater wyłania się z niektórych fragmentów. Ostre odcinanie się jego jaskrawości od szarzyzny tłumu wiąże się z opresją dzieciństwa. Bo aż roi się w tej poezji od aluzji o niewydarzonym dzieciństwie. Tam miało miejsce pierwotne zranienie. Tam jest źródło kolejnych nieporozumień i podjęcia decyzji o egzystencji na marginesie normalnego świata. Bohaterowi najlepiej pośród odmieńców, artystów, wariatów. Sam kimś takim chce być. Na kogoś takiego się kreuje. Fotografia na okładce Spokojnego miasta przedstawia szczupłego młodzieńca o zaciśniętych ustach. Na nadgarstkach bandaże z powiększającą się plamą krwi. Dramat Wojaczka rozgrywany jeszcze raz. Po ulicach twardych jak pancerz rozgwiazdy/ po nocnych melinach aresztach i podrzędnych knajpach z szafą grającą/ toczy się mój los niczym awanturnik Villon po późnośredniowiecznym mroku.
Obok Francisa Villona w teatrze nadwrażliwości i odmienności występują Federico Garcia Lorca (Jak smutno umierać o świcie), Pier Paolo Pasolini (byłeś nieoficjalnym patronem zboczeńców i artystów) i inni święci strategii wydziedziczenia, których życie nauczyło nie bać się śmierci: Bursa, Babiński, Ratoń, Wojaczek. Śliwka prawidłowo rozpoznał prawdziwych antenatów i rzucił się z zachłannością opuszczonego dziecka ku wolności wywalczonej przez sztukę, gest artysty. Schizofrenia dni i nocy, schizofrenia losu, nędza dzieciństwa – wszystko to popchnęło jego poezję w stronę logorei oświeconego szaleńca, przerażonego nędznym i mechanicznym życiem, przeciwstawiającego mu własną wizję pełni, odwagi i prawdy. Ciemne ulice miast przeszywa tu błysk konwulsji. To poeta cierpi za niczego nieświadome miliony. I te miliony nie chcą poety, a tym bardziej jego cierpienia. Gdyby mogły, zesłałyby go do rezerwatu. Jaskrawość semantyczna, rozdzierająca stylistyka debiutu Śliwki to nie tylko noże, cięcia, ostrza, żyletki, ciosy, to nie tylko krzyk, skowyt, konwulsja, spazm, blask w ciemności czy nagłe słońce w ogłupiałe, mętne źrenice. Ważne są kolory wściekłości, ironii i bólu, rodzaje farby nanoszonej na chropawe płótno. Świat odrzuca poetów, ale nie rozumie również malarzy. Ich duchy przywoływane są przez niejeden wiersz tomu. Autor postrzega świat jak nawiedzony malarz, rozdziera szare pejzaże cuchnących bram i rozpadających się murów swoistym krzykiem barw, bryzga po oczach i horyzoncie biało-cynkowym jaśminem i lawiną żółcieni bądź krwistym obłokiem unurzanym w rzeźni nieba. Ekspresja wylewa się poza przepisowe miary wersów, tworząc niekończące się, rozbiegane i drżące łańcuchy narracji. Wylewa się ze zwykłego języka stekiem metafor. Wybija się z fotograficznej monochromatyczności wrzaskiem kolorów. Napięcie wypycha na pierwszy plan gorącą chęć mówienia o sobie, pokoleniu, braku domu i sensu. Schizofrenia staje się świadectwem, zaklęciem, sposobem na ujarzmienie nienormalnego świata, zatrzymanie rozpędzonej karuzeli dni i sugestywne opisanie przygód generacji dojrzewającej do przełomu, rewolucji bądź śmierci. Na pytanie Krzysztofa, który w liście do mnie powątpiewa, czy w ogóle była w tym jakaś poezja, odpowiadam, że trudno o lepszą w tamtym momencie, w chwili naszego wahania się, co dalej i z kim dalej. To najbardziej dobitny głos, jaki można było wydać, gdy za plecami kilku nieznanych poetów malarzy czekało na egzekucję. Miał ich pochłonąć czas, a nagrobki przyklepać zapomnienie; tymczasem te wiersze szukały wyjścia z impasu kultury, polityki i poetyki lat 80., szukały miejsca na poezję socjologię i skuteczny środek na aids.
To, co mnie rzuciło w głąb wspomnień związanych z kłodzkim "Spokojnym miastem" (1989) i dzierżoniowską "Rajską rzeźnią" (1993), każe mi po raz kolejny przeczytać "Niepogodę dla kangura" (1996), "Gambit" (1998), "Rzymską czwórkę" (1999). Błogosławieństwo ponownej lektury książek ząbkowicko-wrocławskiego poety rozwiązało mi języki; bo tak chyba trzeba o tych wierszach mówić – wieloma językami. Śliwka czytany na nowo może być postrzegany już nie tyle w perspektywie buntu, co raczej w perspektywie nienasycenia, głodu, niepokoju. Jawić się może jako maksymalista i ekstatyk, zachłanny miłośnik życia. Trudno dzisiaj o poezję tak bardzo i dziwnie „życiową”, o tak sugestywny, rozjątrzony i samojątrzący się pamiętnik liryczny, życiorys świadka nakładających się na siebie epok. Jego wielki i jedyny temat to życie w najdrobniejszych szczegółach, życie postrzegane jako pole realizacji ideału triumfalnie, po artystowsku, wypełniającego się losu. To zadanie ocala tożsamość, to jest ów codziennie przez bohatera odnawiany postulat, aksjomat wolności – trudnego tworzenia tożsamości w nieciągłych, nietożsamych czasach. Ta właśnie zagadka najbardziej trapi bohatera. Jak oddzielić ziarno od plew? Prawdziwe życie od życia na niby? To go nosi i napędza, wręcz rozrywa i rozrzuca po całej okolicy drobnej Europy, sprawdzając zarazem w nieprawdopodobnych, często malowniczych i ekstrawaganckich sytuacjach. Nie interesuje go w tym względzie uporządkowanie czy zhierarchizowanie, określony społecznie podział ról. Akurat w tej sferze – według niego – prawdziwego życia nie ma wcale. To trupiarnia, gra pozorów, uśmiechnięte maski na nieżywych twarzach. Rodzina, dzieci, ciepełko, tatuś, mamusia, praca, zgrzytający kierat, czarna dziura po zarastającej wrażliwości i wyobraźni, cedząca się telewizyjnymi kanałami pustka. To zaprzeczenie życia, którego wszędzie pełno, a w tych uprzykrzonych schematach jest go najmniej – twierdzi bohater.
Teraz widać wyraźnie, że właśnie owa niesamowita zachłanność na własną prawdę i autentyczność, nienawiść do fałszu i sztuczności, ekstatyczność każdej niosącej niespodziankę chwili i pasja życia wypędziły tę osobowość ze społecznych schematów nabywania tożsamości, z zacisznych zakątków łatwego zadomawiania się w sensie na sposób mieszczański, a nie – jak sądziłem – z góry założony i jakby metodyczny, szczeniacki bunt kogoś, kto ślepo naśladuje dekadenckie wzory z poprzedniego końca wieków. Ekstatyczność, która doprowadziła do kontestacji. Źródła tej kontestacji wypływają jeszcze skądinąd. Jej korzenie są bardziej zakręcone niż się wydaje. Na chłodno wspominane dzieciństwo nakłada się resentyment związany z pierwszymi, niezbyt jeszcze świadomymi symptomami współuczestnictwa, ze społeczną wspólnotą powszechnie zrozumiałych znaków, gestów, symboli. Bardzo ciekawy jest opis stopniowego przechodzenia bohatera na pozycje antymieszczańskie, wyrywanie się z naturalnej otuliny mass- i pop-kultury w stronę prywatnych obowiązków noszących osobliwe piętno kontrkultury po polsku. Toż to epopeja pokolenia wychowanego w kulcie sukcesu, a potem gwałtownie wyrzuconego z pozorów dobrobytu, odciętego od ciepłych źródeł utopii, opowieść dziecka epoki późnego Gierka. Czuje się to podglebie społeczne, czuje się ową szczególną traumę jego szerokich i rozlewnych narracji. Bardzo płynnie w pejzaż niektórych wierszy wpisuje się pogłos idiomatyki tamtych lat, hasła, zawołania, slogany propagandowe i reklamowe, fragmenty relacji z masowych imprez politycznych, sportowych, kulturalnych.
Głos bohatera wczesnych wierszy Śliwki jest głosem outsidera wychowanego w warunkach realnego socjalizmu pośród ciemnego, zaplutego betonowego blokowiska. Głosem outsidera namiętnie hodującego swoją postronność i już zawsze obcość. Tak oto jeden z podwórkowej gromady wyrwał się do innego życia, wykreował swoją pojedynczość, reszta pozostała w stadzie albo wybrała samozniszczenie, nie znajdując wystarczających powodów do dalszego trwania. Śliwka opisał to wszystko. Najwierniej jak mógł opisał przejście, przemianę własną i metamorfozę części pokolenia. Wybrał sobie wzorce określone nienasyceniem i pasją życia, wybrał wielkich poprzedników zrywających z życiową poprawnością i poszedł ich drogą. Rimbaud, Apollinaire, Cendrars, Ginsberg, Kerouac, Bukowski i wielu innych, bliskich mu odmieńców, piewców innego życia, alternatywnej kultury, barwne i ekstrawaganckie postacie z kręgów muzyczno-malarsko-filmowych. Strony tej biblii kontrkultury pełne są nazwisk, tytułów płyt i pojedynczych utworów rockowych, aluzji do życiorysów świętych hipsterów, przesycone są zapachem haszu i marihuany, obfitują w drastyczne i szokujące wtręty, które są jak wyznaczniki poszczególnych etapów odrywania się od zwyczajności i powszedniości, owej wspólnoty trampkarzy uganiających się po zarośniętym chwastami boisku. Widocznie tej większości zabrakło pasji życia, ich głód poszukiwania prawdy egzystencji i najważniejszych wartości bytu był znikomy. Uniformizacja i zwykła gnuśność bardzo szybko zabijają tego rodzaju niepokoje. Bohater Śliwki oddał się niepokojom, zagłębił się w nie, krótko mówiąc: podjął wyzwanie trudnego życia w obnażeniu, w napięciu, w nieustannej czujności. Jaki jest ton opisu, jaka barwa obserwacji, podglądania życia? Ton często drwiący, barwa melodramatyczna. W zadyszkę lirycznego narratora wplątuje się cień ironii i sarkazmu. Długie monologi wybuchają racami sarkastycznych point. Wszystko to przefiltrowane światłem miłosnych goryczy, dziwnie melancholijnego nieukontentowania i niepewności co do stanu i rodzaju uczuć. To stały repertuar mdlącopiekących pytań dotyczących tego, co się właściwie czuje i czy Ona czuje podobnie. Miłosna retoryka rodzi różne niejasne podejrzenia, ciemne skojarzenia – błyskotliwą maszynerię znaczeń wątpiących w swoje pokrewieństwo. Z bolesną romansowością, z opowieścią w odcinkach o dziejach niepewnego uczucia splata się postawa korespondenta wojennego, relacjonującego z uporem w listach z pola walki o własną tożsamość swoje dzień po dniu, myśl po myśli, przeżycie po przeżyciu, wrażenie po wrażeniu, porównanie po porównaniu. W ten sposób listy do bardzo oddalonej Niej piętrzą i wznoszą błyskotliwe budowle żywiołowych monologów ekstatyka, pasjonata życia i kochania, bycia i pisania, uciekiniera, outsidera, Obcego. Obcy oswaja wybrane kawałki świata, wysyłając doń listy. Śliwka chyba pierwszy uczynił z poczty aż tak znaczącą figurę poetycką, choć jako „świadka stylu” trzeba byłoby przywołać Podsiadłę. Pośrednikiem w tym procederze jest dziewczyna, kobieta, jej interior (czyli gotowość, skrzynka pocztowa, otwartość, chłonność), włosy rozsypane na podłodze, jej skóra, współczująca świadomość, jej dziecinne marzenia o ułożeniu sobie życia, wspólnego życia.
I takim językiem nieźle włada Śliwka, i tym językiem też mówią jego wiersze. Jakimi jeszcze? O, to już inna historia. Opowieść o szukaniu mimo wszystko jakiejś transcendencji w raczej nietranscendentnym świecie. Już nie kontestacja, już nawet nie ekstaza i pasja życia, lecz próba ocalenia i zatrzymania, znalezienia sensu i potwierdzenia go własnym wyborem, konsekwencją losu. Ten stan utrwalają po mistrzowsku niektóre fragmenty poematowo skonstruowanej "Rzymskiej czwórki", gdzie zza rozchełstanego reportażu lirycznego z nowej Arkadii wypełnionej szprycującymi się szumowinami z całej Europy przebija głęboka potrzeba ocalenia i scalenia tych wszystkich strzępów bezceremonialnie pchających się pod język, uczynienia z nich opowieści sięgającej wymiarów mitu. Mitu pokolenia, które nie zdążyło dorosnąć w komunizmie, zaś osiąganie dojrzałości w kapitalizmie przychodzi mu z najwyższym trudem.
Opowiadanie innej historii rozpoczynają niektóre wiersze ze "Sztuki koncentracji" (2002), a w piękny sposób rozwijają utwory nowe, do tej pory niepublikowane. Szkoda że ta historia w pewnym momencie zamiera, a Śliwce udziela się wrażenie, że czas poezji się skończył, że jego fanatyzm życia i poezji nie jest nikomu potrzebny. Zamilknięcie i wycofanie się poety tej rangi odbieram jako sygnał bezradności takich, jak on, wrażliwców wobec postępującej komercjalizacji literatury. Ale pamiętajmy też o tym, że wena kontestatora i zapalczywość poetyckiego chuligana mogły przygasnąć i z tej prostej przyczyny, że nastał w jego życiu czas bycia ojcem i mężem. Gwałtowność gestu ustąpiła delikatności, czułości, poczuciu odpowiedzialności. I to jest nowy Śliwka. Oszczędny w słowach, uroczysty, powściągliwy. Na szczęście nie opuściło go poczucie humoru. I pamięta, co to jest ironia. Najważniejsze staje się notowanie nawet najmniejszych drgnień dojrzałej miłości. Poetycki opis podróży po Irlandii koncentruje się na obserwacjach wewnętrznych, na małych iluminacjach, a sławetna migotliwość świata zasłonięta została przez rejestrację doznań fundujących poczucie więzi i wspólnoty, przez skrupulatny opis kolejnego tygodnia oczekiwania na narodziny dziecka. Opowieść Śliwki o zmieniających się priorytetach jest dla mnie jedną z bardziej wiarygodnych relacji dotyczących przejścia z anarchistycznych pozycji na prawie mieszczańskie. Podoba mi się jej rzeczowość, przewrotność, wreszcie ludyczność. Żadnego już rozdzierania szat, żadnych najwyższych tonacji. Wystarcza codzienna, trzeźwa i ironiczna notacja. Autor żegna się z nami taką. Żartobliwa Pittura metafisica będąca podsumowaniem wszystkich języków Śliwki, wydaje otwierać się na coś zupełnie nowego, na ludyczną dykcję, którą poeta ten skwitowałby wzorem Bohdana Zadury, ale na swój sposób, społecznopolityczne smaczki lat 90. XX wieku. Szkoda że do tego nie doszło, że coś zamarło w pół gestu. Albo być może zaistniało na już zupełnie innym planie, w przestrzeni prozatorskich prób i scenariuszowych dokonań poety.
W "Spokojnym mieście", debiutanckim tomiku Śliwki wydanym w Kłodzku w 1989 roku, miasto (świat) spokojne jest tylko na pozór, skoro czas, a potem przestrzeń, dotknięte są schizofrenią. Tomik otwiera "Psalm urodzinowy", określając od razu wyjątkowe miejsce bohatera pośród „bezkształtnego tłumu”. To, co wyróżnia go z „zabieganej po uszy ludzkiej szarańczy”, przypomina histeryczną mieszaninę bólu i euforii, lęku i wstrętu. Niepewność dotyczy życia. – Czy mi naprawdę na nim zależy? – zastanawia się bohater i przytacza szereg pomysłów na wypisanie się z życia, które jest równie nieodgadnione jak miłość. Wędrówka do kolejnej kobiety, do tego wcielonego mitu, nadaje życiu tymczasowy sens. Sens na jedną wiosnę, jedną noc, jeden wiersz. Potem znów wpada się w depresję, narasta agresja. W tych wierszach często jest to autoagresja. Ranienie się, bolesne kaleczenie o coś, sekowanie staje się rytuałem doświadczania całej jaskrawości, ale i nudy egzystencji.
Melancholik agresywny, to znów schizofrenik czuły i łagodny, roztapiający siebie, świat i rozdarcie w serii niezwykle błyskotliwych metafor, taki bohater wyłania się z niektórych fragmentów. Ostre odcinanie się jego jaskrawości od szarzyzny tłumu wiąże się z opresją dzieciństwa. Bo aż roi się w tej poezji od aluzji o niewydarzonym dzieciństwie. Tam miało miejsce pierwotne zranienie. Tam jest źródło kolejnych nieporozumień i podjęcia decyzji o egzystencji na marginesie normalnego świata. Bohaterowi najlepiej pośród odmieńców, artystów, wariatów. Sam kimś takim chce być. Na kogoś takiego się kreuje. Fotografia na okładce Spokojnego miasta przedstawia szczupłego młodzieńca o zaciśniętych ustach. Na nadgarstkach bandaże z powiększającą się plamą krwi. Dramat Wojaczka rozgrywany jeszcze raz. Po ulicach twardych jak pancerz rozgwiazdy/ po nocnych melinach aresztach i podrzędnych knajpach z szafą grającą/ toczy się mój los niczym awanturnik Villon po późnośredniowiecznym mroku.
Obok Francisa Villona w teatrze nadwrażliwości i odmienności występują Federico Garcia Lorca (Jak smutno umierać o świcie), Pier Paolo Pasolini (byłeś nieoficjalnym patronem zboczeńców i artystów) i inni święci strategii wydziedziczenia, których życie nauczyło nie bać się śmierci: Bursa, Babiński, Ratoń, Wojaczek. Śliwka prawidłowo rozpoznał prawdziwych antenatów i rzucił się z zachłannością opuszczonego dziecka ku wolności wywalczonej przez sztukę, gest artysty. Schizofrenia dni i nocy, schizofrenia losu, nędza dzieciństwa – wszystko to popchnęło jego poezję w stronę logorei oświeconego szaleńca, przerażonego nędznym i mechanicznym życiem, przeciwstawiającego mu własną wizję pełni, odwagi i prawdy. Ciemne ulice miast przeszywa tu błysk konwulsji. To poeta cierpi za niczego nieświadome miliony. I te miliony nie chcą poety, a tym bardziej jego cierpienia. Gdyby mogły, zesłałyby go do rezerwatu. Jaskrawość semantyczna, rozdzierająca stylistyka debiutu Śliwki to nie tylko noże, cięcia, ostrza, żyletki, ciosy, to nie tylko krzyk, skowyt, konwulsja, spazm, blask w ciemności czy nagłe słońce w ogłupiałe, mętne źrenice. Ważne są kolory wściekłości, ironii i bólu, rodzaje farby nanoszonej na chropawe płótno. Świat odrzuca poetów, ale nie rozumie również malarzy. Ich duchy przywoływane są przez niejeden wiersz tomu. Autor postrzega świat jak nawiedzony malarz, rozdziera szare pejzaże cuchnących bram i rozpadających się murów swoistym krzykiem barw, bryzga po oczach i horyzoncie biało-cynkowym jaśminem i lawiną żółcieni bądź krwistym obłokiem unurzanym w rzeźni nieba. Ekspresja wylewa się poza przepisowe miary wersów, tworząc niekończące się, rozbiegane i drżące łańcuchy narracji. Wylewa się ze zwykłego języka stekiem metafor. Wybija się z fotograficznej monochromatyczności wrzaskiem kolorów. Napięcie wypycha na pierwszy plan gorącą chęć mówienia o sobie, pokoleniu, braku domu i sensu. Schizofrenia staje się świadectwem, zaklęciem, sposobem na ujarzmienie nienormalnego świata, zatrzymanie rozpędzonej karuzeli dni i sugestywne opisanie przygód generacji dojrzewającej do przełomu, rewolucji bądź śmierci. Na pytanie Krzysztofa, który w liście do mnie powątpiewa, czy w ogóle była w tym jakaś poezja, odpowiadam, że trudno o lepszą w tamtym momencie, w chwili naszego wahania się, co dalej i z kim dalej. To najbardziej dobitny głos, jaki można było wydać, gdy za plecami kilku nieznanych poetów malarzy czekało na egzekucję. Miał ich pochłonąć czas, a nagrobki przyklepać zapomnienie; tymczasem te wiersze szukały wyjścia z impasu kultury, polityki i poetyki lat 80., szukały miejsca na poezję socjologię i skuteczny środek na aids.
To, co mnie rzuciło w głąb wspomnień związanych z kłodzkim "Spokojnym miastem" (1989) i dzierżoniowską "Rajską rzeźnią" (1993), każe mi po raz kolejny przeczytać "Niepogodę dla kangura" (1996), "Gambit" (1998), "Rzymską czwórkę" (1999). Błogosławieństwo ponownej lektury książek ząbkowicko-wrocławskiego poety rozwiązało mi języki; bo tak chyba trzeba o tych wierszach mówić – wieloma językami. Śliwka czytany na nowo może być postrzegany już nie tyle w perspektywie buntu, co raczej w perspektywie nienasycenia, głodu, niepokoju. Jawić się może jako maksymalista i ekstatyk, zachłanny miłośnik życia. Trudno dzisiaj o poezję tak bardzo i dziwnie „życiową”, o tak sugestywny, rozjątrzony i samojątrzący się pamiętnik liryczny, życiorys świadka nakładających się na siebie epok. Jego wielki i jedyny temat to życie w najdrobniejszych szczegółach, życie postrzegane jako pole realizacji ideału triumfalnie, po artystowsku, wypełniającego się losu. To zadanie ocala tożsamość, to jest ów codziennie przez bohatera odnawiany postulat, aksjomat wolności – trudnego tworzenia tożsamości w nieciągłych, nietożsamych czasach. Ta właśnie zagadka najbardziej trapi bohatera. Jak oddzielić ziarno od plew? Prawdziwe życie od życia na niby? To go nosi i napędza, wręcz rozrywa i rozrzuca po całej okolicy drobnej Europy, sprawdzając zarazem w nieprawdopodobnych, często malowniczych i ekstrawaganckich sytuacjach. Nie interesuje go w tym względzie uporządkowanie czy zhierarchizowanie, określony społecznie podział ról. Akurat w tej sferze – według niego – prawdziwego życia nie ma wcale. To trupiarnia, gra pozorów, uśmiechnięte maski na nieżywych twarzach. Rodzina, dzieci, ciepełko, tatuś, mamusia, praca, zgrzytający kierat, czarna dziura po zarastającej wrażliwości i wyobraźni, cedząca się telewizyjnymi kanałami pustka. To zaprzeczenie życia, którego wszędzie pełno, a w tych uprzykrzonych schematach jest go najmniej – twierdzi bohater.
Teraz widać wyraźnie, że właśnie owa niesamowita zachłanność na własną prawdę i autentyczność, nienawiść do fałszu i sztuczności, ekstatyczność każdej niosącej niespodziankę chwili i pasja życia wypędziły tę osobowość ze społecznych schematów nabywania tożsamości, z zacisznych zakątków łatwego zadomawiania się w sensie na sposób mieszczański, a nie – jak sądziłem – z góry założony i jakby metodyczny, szczeniacki bunt kogoś, kto ślepo naśladuje dekadenckie wzory z poprzedniego końca wieków. Ekstatyczność, która doprowadziła do kontestacji. Źródła tej kontestacji wypływają jeszcze skądinąd. Jej korzenie są bardziej zakręcone niż się wydaje. Na chłodno wspominane dzieciństwo nakłada się resentyment związany z pierwszymi, niezbyt jeszcze świadomymi symptomami współuczestnictwa, ze społeczną wspólnotą powszechnie zrozumiałych znaków, gestów, symboli. Bardzo ciekawy jest opis stopniowego przechodzenia bohatera na pozycje antymieszczańskie, wyrywanie się z naturalnej otuliny mass- i pop-kultury w stronę prywatnych obowiązków noszących osobliwe piętno kontrkultury po polsku. Toż to epopeja pokolenia wychowanego w kulcie sukcesu, a potem gwałtownie wyrzuconego z pozorów dobrobytu, odciętego od ciepłych źródeł utopii, opowieść dziecka epoki późnego Gierka. Czuje się to podglebie społeczne, czuje się ową szczególną traumę jego szerokich i rozlewnych narracji. Bardzo płynnie w pejzaż niektórych wierszy wpisuje się pogłos idiomatyki tamtych lat, hasła, zawołania, slogany propagandowe i reklamowe, fragmenty relacji z masowych imprez politycznych, sportowych, kulturalnych.
Głos bohatera wczesnych wierszy Śliwki jest głosem outsidera wychowanego w warunkach realnego socjalizmu pośród ciemnego, zaplutego betonowego blokowiska. Głosem outsidera namiętnie hodującego swoją postronność i już zawsze obcość. Tak oto jeden z podwórkowej gromady wyrwał się do innego życia, wykreował swoją pojedynczość, reszta pozostała w stadzie albo wybrała samozniszczenie, nie znajdując wystarczających powodów do dalszego trwania. Śliwka opisał to wszystko. Najwierniej jak mógł opisał przejście, przemianę własną i metamorfozę części pokolenia. Wybrał sobie wzorce określone nienasyceniem i pasją życia, wybrał wielkich poprzedników zrywających z życiową poprawnością i poszedł ich drogą. Rimbaud, Apollinaire, Cendrars, Ginsberg, Kerouac, Bukowski i wielu innych, bliskich mu odmieńców, piewców innego życia, alternatywnej kultury, barwne i ekstrawaganckie postacie z kręgów muzyczno-malarsko-filmowych. Strony tej biblii kontrkultury pełne są nazwisk, tytułów płyt i pojedynczych utworów rockowych, aluzji do życiorysów świętych hipsterów, przesycone są zapachem haszu i marihuany, obfitują w drastyczne i szokujące wtręty, które są jak wyznaczniki poszczególnych etapów odrywania się od zwyczajności i powszedniości, owej wspólnoty trampkarzy uganiających się po zarośniętym chwastami boisku. Widocznie tej większości zabrakło pasji życia, ich głód poszukiwania prawdy egzystencji i najważniejszych wartości bytu był znikomy. Uniformizacja i zwykła gnuśność bardzo szybko zabijają tego rodzaju niepokoje. Bohater Śliwki oddał się niepokojom, zagłębił się w nie, krótko mówiąc: podjął wyzwanie trudnego życia w obnażeniu, w napięciu, w nieustannej czujności. Jaki jest ton opisu, jaka barwa obserwacji, podglądania życia? Ton często drwiący, barwa melodramatyczna. W zadyszkę lirycznego narratora wplątuje się cień ironii i sarkazmu. Długie monologi wybuchają racami sarkastycznych point. Wszystko to przefiltrowane światłem miłosnych goryczy, dziwnie melancholijnego nieukontentowania i niepewności co do stanu i rodzaju uczuć. To stały repertuar mdlącopiekących pytań dotyczących tego, co się właściwie czuje i czy Ona czuje podobnie. Miłosna retoryka rodzi różne niejasne podejrzenia, ciemne skojarzenia – błyskotliwą maszynerię znaczeń wątpiących w swoje pokrewieństwo. Z bolesną romansowością, z opowieścią w odcinkach o dziejach niepewnego uczucia splata się postawa korespondenta wojennego, relacjonującego z uporem w listach z pola walki o własną tożsamość swoje dzień po dniu, myśl po myśli, przeżycie po przeżyciu, wrażenie po wrażeniu, porównanie po porównaniu. W ten sposób listy do bardzo oddalonej Niej piętrzą i wznoszą błyskotliwe budowle żywiołowych monologów ekstatyka, pasjonata życia i kochania, bycia i pisania, uciekiniera, outsidera, Obcego. Obcy oswaja wybrane kawałki świata, wysyłając doń listy. Śliwka chyba pierwszy uczynił z poczty aż tak znaczącą figurę poetycką, choć jako „świadka stylu” trzeba byłoby przywołać Podsiadłę. Pośrednikiem w tym procederze jest dziewczyna, kobieta, jej interior (czyli gotowość, skrzynka pocztowa, otwartość, chłonność), włosy rozsypane na podłodze, jej skóra, współczująca świadomość, jej dziecinne marzenia o ułożeniu sobie życia, wspólnego życia.
I takim językiem nieźle włada Śliwka, i tym językiem też mówią jego wiersze. Jakimi jeszcze? O, to już inna historia. Opowieść o szukaniu mimo wszystko jakiejś transcendencji w raczej nietranscendentnym świecie. Już nie kontestacja, już nawet nie ekstaza i pasja życia, lecz próba ocalenia i zatrzymania, znalezienia sensu i potwierdzenia go własnym wyborem, konsekwencją losu. Ten stan utrwalają po mistrzowsku niektóre fragmenty poematowo skonstruowanej "Rzymskiej czwórki", gdzie zza rozchełstanego reportażu lirycznego z nowej Arkadii wypełnionej szprycującymi się szumowinami z całej Europy przebija głęboka potrzeba ocalenia i scalenia tych wszystkich strzępów bezceremonialnie pchających się pod język, uczynienia z nich opowieści sięgającej wymiarów mitu. Mitu pokolenia, które nie zdążyło dorosnąć w komunizmie, zaś osiąganie dojrzałości w kapitalizmie przychodzi mu z najwyższym trudem.
Opowiadanie innej historii rozpoczynają niektóre wiersze ze "Sztuki koncentracji" (2002), a w piękny sposób rozwijają utwory nowe, do tej pory niepublikowane. Szkoda że ta historia w pewnym momencie zamiera, a Śliwce udziela się wrażenie, że czas poezji się skończył, że jego fanatyzm życia i poezji nie jest nikomu potrzebny. Zamilknięcie i wycofanie się poety tej rangi odbieram jako sygnał bezradności takich, jak on, wrażliwców wobec postępującej komercjalizacji literatury. Ale pamiętajmy też o tym, że wena kontestatora i zapalczywość poetyckiego chuligana mogły przygasnąć i z tej prostej przyczyny, że nastał w jego życiu czas bycia ojcem i mężem. Gwałtowność gestu ustąpiła delikatności, czułości, poczuciu odpowiedzialności. I to jest nowy Śliwka. Oszczędny w słowach, uroczysty, powściągliwy. Na szczęście nie opuściło go poczucie humoru. I pamięta, co to jest ironia. Najważniejsze staje się notowanie nawet najmniejszych drgnień dojrzałej miłości. Poetycki opis podróży po Irlandii koncentruje się na obserwacjach wewnętrznych, na małych iluminacjach, a sławetna migotliwość świata zasłonięta została przez rejestrację doznań fundujących poczucie więzi i wspólnoty, przez skrupulatny opis kolejnego tygodnia oczekiwania na narodziny dziecka. Opowieść Śliwki o zmieniających się priorytetach jest dla mnie jedną z bardziej wiarygodnych relacji dotyczących przejścia z anarchistycznych pozycji na prawie mieszczańskie. Podoba mi się jej rzeczowość, przewrotność, wreszcie ludyczność. Żadnego już rozdzierania szat, żadnych najwyższych tonacji. Wystarcza codzienna, trzeźwa i ironiczna notacja. Autor żegna się z nami taką. Żartobliwa Pittura metafisica będąca podsumowaniem wszystkich języków Śliwki, wydaje otwierać się na coś zupełnie nowego, na ludyczną dykcję, którą poeta ten skwitowałby wzorem Bohdana Zadury, ale na swój sposób, społecznopolityczne smaczki lat 90. XX wieku. Szkoda że do tego nie doszło, że coś zamarło w pół gestu. Albo być może zaistniało na już zupełnie innym planie, w przestrzeni prozatorskich prób i scenariuszowych dokonań poety.
Krzysztof Śliwka
fot. Karol Krukowski
fot. Karol Krukowski
Niepogoda dla kangura - 1996
Gambit - 1998
Sztuka koncentracji - 2002
Dżajfa & Gibana 2008
Budda Show, 2013