Maciek Froński
Vivat Przybyszewski! (Ludwik Stomma, Polityka)
Kiedy w noc sylwestrową zadzwoniłem do Wieśka, przyjaciela z Kościeliska, okazało się, że życzeń złożyć mu nie mogę, gdyż ma kaprys witać nowy rok na jakowejś perci (osobiście znam tylko Orlą, ale okazało się, że chodzi o inną i w ogóle perci ci u nas dostatek). Cóż było robić, zadzwoniłem pierwszego stycznia po południu i po odwaleniu obrzędowych formułek zaczęliśmy sobie opowiadać, jak to było na perci.
Używając liczby mnogiej jestem najzupełniej ścisły, gdyż wprawdzie on był na perci, a ja nie byłem, ale zmyślaliśmy równo. A właściwie nie tyle zmyślaliśmy, ile ze sztubacką radością wymyślać zaczęliśmy najbardziej kiczowate obrazy z perci. W pewnej chwili, dusząc się ze śmiechu, zacząłem notować. Oto parę fragmentów z dwóch maczkiem zapisanych kartek: „zatopiliśmy się w biały nieświat”, „orły przysiadały łopocząc krwawymi powiekami”, „koniak wylewał się na grozę zgrabiałych upłazów”, „wściekłe wycie mrocznych wichrów w białej zawierusze”, „oszalałe lawin w bezdennych przepaściach”, „mrok słaniający się po zbolałych smrekach”, „lica tężejące w niebycie żywiołów”...
Z trudem odłożyłem słuchawkę, bo ręka tak mi się trzęsła ze śmiechu i nie mogłem trafić na widełki. Aż nagle poraziła mnie refleksja. Przecież ja to wszystko jakbym już skądś znał, gdzieś kiedyś słyszał. Podszedłem do półki z poezją i już wiedziałem. Zafascynowany zacząłem czytać strofy Kazimierza Przerwy-Tetmajera z „W Kościeliskach w nocy” (proszę zauważyć, jak wszystko się co do joty zgadza – i noc, i Kościeliska...):
„Cisza. Noc. Na zaćmioną dolinę Kościelisk
idą z gór lasem zrosłych, z upłazów i jarów
tajemnicze milczenia w mgławicach oparów
wznoszących się po cichu z wodnych oparzelisk.
Głucho warczą strumienie po głazach swych ścielisk,
las śpi. Na nieruchomą, czarną toń konarów
padł, wschodząc przez wyrwany wśród wapieni parów,
miesięcznego przedświatła srebrzysty obelisk.
Fosforyczną białością powlekły się ściany
nagich, skrzesanych turni; wielka cieniu rzeka
ogarnie je i niesie w mroku oceany.
Wszedł księżyc: na wierzchołku zaczepił się smreka
rozdarł się na olbrzymich dwóch gwiazd błyskawice
i kiście świetlnych kolców wbił w nieba ciemnice...”.
Nagle wszystko zrozumiałem. Otworzyłem okno i wołałem marząc, że może gdzieś mnie usłyszy z obłoków: – Kazik! – Przepraszam, że tak cię nienawidziłem na licealnych lekcjach polskiego, że lekceważyłem cię jeszcze i na uniwersytecie. Przepraszam! Ty jesteś przecież swój chłop! Hej, kochany, szczęśliwego 2007 w twoich zaświatach! Trzymaj się, Kazik!
Jakiż był jednak ze mnie idiota, a może uczeń nazbyt pokornie słuchający wysuszonych belfrów. Przecież wiedziałem skądinąd, że był Tetmajer fajnym gościem. Za kołnierz nie wylewał, podrywał góralki i nawet dawał się im srodze oskubywać (Marysia Palider piękne gospodarstwo kupiła sobie w poznańskim za jego pieniądze), stawiał przyjaciołom, nawet w bójki się wdawał. Czy takiego mężczyznę z krwi i kości posądzić choćby można, że będzie na serio pisał o „warczących strumieniach”, „srebrzystych obeliskach przedświatła” albo „kiściach kolców wbitych w ciemnicę”... Oczywiście, że nie! To jest żarcik, to jest parodia, moja z Wieśkiem noworoczna rozmowa telefoniczna. I jest w tym znakomity. Toż w następnych strofach tego tylko jednego wiersza „W Kościeliskach w nocy” znajdziemy jeszcze, między innymi: „niewidny księżyc”, „podwoje grot”, „dreszcz przemykający przez gęstwinę”, „ponuro jęczące puchacze”...
Mistrzu! Odnalazłem Cię wreszcie i już nie opuszczę. Zresztą nie Ciebie tylko. Przed laty z bólem i rozpaczą usiłowałem zmęczyć „Na drogach Duszy” Stanisława Przybyszewskiego. Nie dałem wtedy rady. Teraz pogrążyłem się w lekturze z łatwością i radością. Wystarczyło tylko zmienić paradygmat. Zrozumieć od początku, że to przecież jaja. Wysmakowane, wysublimowane, omalże wielkanocne pisanki. I nie ma w tym nic zdrożnego. Wisława Szymborska, noblistka, a więc ikona polskiej poezji, lubi bawić się limerykami. Nie ma się po co dopatrywać w nich przepastnych głębi. One są dowcipem, radością, kpiną, czasem parodyjką złośliwą. I dobrze nam z nimi. Dlaczego z młodopolakami miałoby być smutniej?
Od lektury Przybyszewskiego oderwał mnie listonosz (3 stycznia 2007, godzina jedenasta – czas się zatrzymał, tak mnie Przybyszewski pochłonął). Przyniósł paczuszkę z debiutanckim tomikiem poezji Maćka Frońskiego z Mikołowa koło Tych „Rozpoznanie bojem”. Trzydzieści wierszy, a każdy na inną modłę stylizowany. Pastisze „staropolskie” chyba najbardziej udane, „ludowe” polubiłem nieco mniej. Nie mogę się jednak powstrzymać, by jednego utworu, choć może i przydługiego (nie samego w sobie, ale jak na felieton), nie przytoczyć in extenso:
„By mnie znały Miliony i Parnas doceniał,
Stylem, co laur przynosi, spiszę swe Widzenia:
Budzę się w swym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty,
Patrzę w okno, a w oknie we krwi trup Rokity!
Wychodzę, jak co rano, by kupić pieczywo,
W szybce w drzwiach windy błyska krwawy trup Łuczywo!
W windzie są dwie osoby, mówię im „dzień dobry”
I znowu mam widzenie: we krwi zwłoki Ziobry!
Blokersi, jak to zwykle, siedzą na poręczach.
Coś dostrzegam w ich oczach. To zwłoki Nałęcza!
Jak mi taki przyłoży, to się nie pozbieram.
Spuszczam głowę. Lecz co to? We krwi trup Millera!
Idę do sklepu środkiem szarego chodnika.
Padało. Co w kałużach? We krwi trup Michnika!
Idę szybko, a w końcu już puszczam się biegiem.
W lusterkach samochodów widzę zwłoki Beger!
I oto sklep spożywczy. W przepastnych witrynach
Wyraźnie się odbija krwawy trup Rywina!
Rzucam w twarz ekspedientce: „Pół pszenno-żytniego!”
W jej uśmiechu dostrzegam zwłoki Czarzastego!
Ach, te młode dziewczyny są takie beztroskie...
A w dekolcie kasjerki zwłoki Jakubowskiej!
Wracam do domu. Wstały już moje kobiety.
Zuzanna coś rysuje. Co? Trupa poety”.
Czym się niby różnią zwłoki Jakubowskiej w dekolcie kasjerki od „jęczących ponuro w lesie puchaczy”? Spieszmy się śmiać, bo nie wiadomo, czy dożyjemy 2008, gdy wokół wojny, zarazy, terroryści i IPN. Precz z ponurakami. Vivat Przybyszewski!
Używając liczby mnogiej jestem najzupełniej ścisły, gdyż wprawdzie on był na perci, a ja nie byłem, ale zmyślaliśmy równo. A właściwie nie tyle zmyślaliśmy, ile ze sztubacką radością wymyślać zaczęliśmy najbardziej kiczowate obrazy z perci. W pewnej chwili, dusząc się ze śmiechu, zacząłem notować. Oto parę fragmentów z dwóch maczkiem zapisanych kartek: „zatopiliśmy się w biały nieświat”, „orły przysiadały łopocząc krwawymi powiekami”, „koniak wylewał się na grozę zgrabiałych upłazów”, „wściekłe wycie mrocznych wichrów w białej zawierusze”, „oszalałe lawin w bezdennych przepaściach”, „mrok słaniający się po zbolałych smrekach”, „lica tężejące w niebycie żywiołów”...
Z trudem odłożyłem słuchawkę, bo ręka tak mi się trzęsła ze śmiechu i nie mogłem trafić na widełki. Aż nagle poraziła mnie refleksja. Przecież ja to wszystko jakbym już skądś znał, gdzieś kiedyś słyszał. Podszedłem do półki z poezją i już wiedziałem. Zafascynowany zacząłem czytać strofy Kazimierza Przerwy-Tetmajera z „W Kościeliskach w nocy” (proszę zauważyć, jak wszystko się co do joty zgadza – i noc, i Kościeliska...):
„Cisza. Noc. Na zaćmioną dolinę Kościelisk
idą z gór lasem zrosłych, z upłazów i jarów
tajemnicze milczenia w mgławicach oparów
wznoszących się po cichu z wodnych oparzelisk.
Głucho warczą strumienie po głazach swych ścielisk,
las śpi. Na nieruchomą, czarną toń konarów
padł, wschodząc przez wyrwany wśród wapieni parów,
miesięcznego przedświatła srebrzysty obelisk.
Fosforyczną białością powlekły się ściany
nagich, skrzesanych turni; wielka cieniu rzeka
ogarnie je i niesie w mroku oceany.
Wszedł księżyc: na wierzchołku zaczepił się smreka
rozdarł się na olbrzymich dwóch gwiazd błyskawice
i kiście świetlnych kolców wbił w nieba ciemnice...”.
Nagle wszystko zrozumiałem. Otworzyłem okno i wołałem marząc, że może gdzieś mnie usłyszy z obłoków: – Kazik! – Przepraszam, że tak cię nienawidziłem na licealnych lekcjach polskiego, że lekceważyłem cię jeszcze i na uniwersytecie. Przepraszam! Ty jesteś przecież swój chłop! Hej, kochany, szczęśliwego 2007 w twoich zaświatach! Trzymaj się, Kazik!
Jakiż był jednak ze mnie idiota, a może uczeń nazbyt pokornie słuchający wysuszonych belfrów. Przecież wiedziałem skądinąd, że był Tetmajer fajnym gościem. Za kołnierz nie wylewał, podrywał góralki i nawet dawał się im srodze oskubywać (Marysia Palider piękne gospodarstwo kupiła sobie w poznańskim za jego pieniądze), stawiał przyjaciołom, nawet w bójki się wdawał. Czy takiego mężczyznę z krwi i kości posądzić choćby można, że będzie na serio pisał o „warczących strumieniach”, „srebrzystych obeliskach przedświatła” albo „kiściach kolców wbitych w ciemnicę”... Oczywiście, że nie! To jest żarcik, to jest parodia, moja z Wieśkiem noworoczna rozmowa telefoniczna. I jest w tym znakomity. Toż w następnych strofach tego tylko jednego wiersza „W Kościeliskach w nocy” znajdziemy jeszcze, między innymi: „niewidny księżyc”, „podwoje grot”, „dreszcz przemykający przez gęstwinę”, „ponuro jęczące puchacze”...
Mistrzu! Odnalazłem Cię wreszcie i już nie opuszczę. Zresztą nie Ciebie tylko. Przed laty z bólem i rozpaczą usiłowałem zmęczyć „Na drogach Duszy” Stanisława Przybyszewskiego. Nie dałem wtedy rady. Teraz pogrążyłem się w lekturze z łatwością i radością. Wystarczyło tylko zmienić paradygmat. Zrozumieć od początku, że to przecież jaja. Wysmakowane, wysublimowane, omalże wielkanocne pisanki. I nie ma w tym nic zdrożnego. Wisława Szymborska, noblistka, a więc ikona polskiej poezji, lubi bawić się limerykami. Nie ma się po co dopatrywać w nich przepastnych głębi. One są dowcipem, radością, kpiną, czasem parodyjką złośliwą. I dobrze nam z nimi. Dlaczego z młodopolakami miałoby być smutniej?
Od lektury Przybyszewskiego oderwał mnie listonosz (3 stycznia 2007, godzina jedenasta – czas się zatrzymał, tak mnie Przybyszewski pochłonął). Przyniósł paczuszkę z debiutanckim tomikiem poezji Maćka Frońskiego z Mikołowa koło Tych „Rozpoznanie bojem”. Trzydzieści wierszy, a każdy na inną modłę stylizowany. Pastisze „staropolskie” chyba najbardziej udane, „ludowe” polubiłem nieco mniej. Nie mogę się jednak powstrzymać, by jednego utworu, choć może i przydługiego (nie samego w sobie, ale jak na felieton), nie przytoczyć in extenso:
„By mnie znały Miliony i Parnas doceniał,
Stylem, co laur przynosi, spiszę swe Widzenia:
Budzę się w swym mieszkaniu w bloku z wielkiej płyty,
Patrzę w okno, a w oknie we krwi trup Rokity!
Wychodzę, jak co rano, by kupić pieczywo,
W szybce w drzwiach windy błyska krwawy trup Łuczywo!
W windzie są dwie osoby, mówię im „dzień dobry”
I znowu mam widzenie: we krwi zwłoki Ziobry!
Blokersi, jak to zwykle, siedzą na poręczach.
Coś dostrzegam w ich oczach. To zwłoki Nałęcza!
Jak mi taki przyłoży, to się nie pozbieram.
Spuszczam głowę. Lecz co to? We krwi trup Millera!
Idę do sklepu środkiem szarego chodnika.
Padało. Co w kałużach? We krwi trup Michnika!
Idę szybko, a w końcu już puszczam się biegiem.
W lusterkach samochodów widzę zwłoki Beger!
I oto sklep spożywczy. W przepastnych witrynach
Wyraźnie się odbija krwawy trup Rywina!
Rzucam w twarz ekspedientce: „Pół pszenno-żytniego!”
W jej uśmiechu dostrzegam zwłoki Czarzastego!
Ach, te młode dziewczyny są takie beztroskie...
A w dekolcie kasjerki zwłoki Jakubowskiej!
Wracam do domu. Wstały już moje kobiety.
Zuzanna coś rysuje. Co? Trupa poety”.
Czym się niby różnią zwłoki Jakubowskiej w dekolcie kasjerki od „jęczących ponuro w lesie puchaczy”? Spieszmy się śmiać, bo nie wiadomo, czy dożyjemy 2008, gdy wokół wojny, zarazy, terroryści i IPN. Precz z ponurakami. Vivat Przybyszewski!
Maciek Froński
fot. Zuzia Frońska
fot. Zuzia Frońska
Rozpoznanie bojem
Poezja spokoju moralnego
Iwan Bunin. Wciąż smutno wierzę w swoje szczęście...
Efekt zimnej wody
Michel Houellebecq: Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013
Michel Houellebecq: "Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013", WAB, Warszawa 2021 (wspólnie z Szymonem Żuchowskim)
Robert Frost: "Ogień i lód", Afront nr 3(12)/2020
Robert Frost: "Ogień i lód", Afront nr 3(12)/2020