Karol Maliszewski
Dziennik
Grudzień 2005
2005-12-30 17:10
Droga przez góry. Tytuł za szybą. Szafka w ośrodku kultury. Czekam na pozostałych jurorów. Nie wiem, gdzie jest ubikacja. I chodzi tutaj taki biedny pies, ciągnąc nogę za sobą. Przygarnęli go. Ma tu legowisko. (Utożsamiam się; zupełna empatia). Nie wiem, jak się nazywa. Patrzy nieufnie. A jak ma patrzeć? W tej szafce więcej książek. Zamknięte na klucz. Aha, to punkt biblioteczny. Dzielnica nazywa się Polesie. Wszystko poleskie. Nawet stadion. Zaraz obok stacja Łódź-Kaliska. O, przyszedł drugi. Ten to olbrzym. Nie chodzi o jurora. Drugi przygarnięty pies. Pada deszcz, wieje wiatr. Rzygać się chce na to całe Boże Narodzenie. W pokoju hotelowym próbowałem coś pisać, ale ręce zmarzły. Pstrykałem pilotem do północy. Kiedy przyjdą jurorzy? Kiedy otworzą bufet? Chodzi o filiżankę kawy. Czytam te wiersze jeszcze raz. Gromadka sprawnych młodzianków i jeden mądry pięćdziesięciolatek. Dostał w dupę od życia i umie to opisać. „Jestem na tak”. Pozostali muszą jeszcze popracować. Nie nad formą, bo tą akurat, pistolety, mają wystrzałową. Nad własnym życiem, nad rodzajami doświadczenia. Zaszyty w kącie obserwuję półsenne ruchy pań sprzątaczek, słucham, jak rozmawiają o pogodzie i ciśnieniu. Zdaje się, że padają słowa „sto dwadzieścia”. Czuję się drobnym przedmiotem wrzuconym gdzieś między szafkę a pianino. Ten przedmiot juroruje. Przechodzący pracownik zapala mi światło. Wcześniej grabił w parku liście. Obserwowałem go. – Co pan tak po ciemku siedzi? – Nie wiem.
2005-12-27 14:20
(2)I co ciekawe, żadnej mglistości i niepoznawalności nie ma w „prozie śnionej” autora „Samczyka”. Dzieje się dużo i konkretnie, o wiele więcej i o wiele bardziej niż w jego „opowiadaniach realnych”. Między innymi możemy sobie popatrzeć na życie towarzysko-literackie ostatnich lat. I w tych fragmentach groteska urasta – moim zdaniem – do niesłychanych rozmiarów. Śmiałem się do rozpuku. Bo czy to nie dziwny świat, w którym Darek Foks jedzie z narzeczoną na rozstrzygnięcie konkursu poetyckiego i odbiera nagrodę z rąk Bohdana Zadury, a Marta Podgórnik, niepokojona przez policję, musi zmylić ślady i rozdzielić się z towarzyszącym jej Andrzejem Sosnowskim, zaś poeci śląscy najeżdżają Kraków i czynią rzeczy zdrożne, stopniowo zmieniając poetykę, natomiast zebranie redakcji „Studium” odbywa się w mieszkaniu Grzegorza Nurka i dyskutuje się o tym, jak Mariusz Grzebalski szedł zimą pieszo do Głogowa...
„Autor sprawia wrażenie – pisze na okładce Wojciech Kuczok – jakby posiadł umiejętność zapisywania snów w postaci krynicznej, niezmąconej świadomością przebudzenia. W dodatku wciąż się przez sen uśmiecha, i jest to uśmiech szczególnie zaraźliwy. Jakże piękny musi być mózg, który wygenerował w stanie spoczynku takie historie.”
Myśląc o tym pięknym mózgu, jechałem na zebranie wrocławskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich, gdzie po burzliwych obradach wybraliśmy nowego prezesa. Został nim znany pisarz literatury science-fiction Eugeniusz Dębski. Bardzo miłe wspomnienie zachowamy po poprzednim. Był nim Jerzy Bogdan Kos, lekarz z zawodu, pisarz z zamiłowania. Śmiertelnie zmęczony wróciłem do domu i słuchałem muzyki, którą przysłała mi Ania Tumidajewicz. Rzuciło ją aż pod Szczecin. Pisała mi w liście, że ze zdumieniem odkryła jakiś mój wiersz w podręczniku do trzeciej klasy liceum. Bardzo tęskni za Nową Rudą. Ja też bym tęsknił. Nasze miasteczko ma charakter. Zapada głęboko w serce. Tu szczęście można znaleźć, tu szczęście można zgubić. Ja chyba właśnie znalazłem po kilkuletnim poczuciu pustki. A teraz tę pustkę zapełniają mi esemesy. Krótkie sygnały zrozumienia i akceptacji.
2005-12-27 14:17
(1)Moje esemesy są nieudolne. Komórkę mam od kilku dni. Mylą mi się klawisze. Robię podstawowe błędy. Ale cieszę się jak dziecko. Sam ją sobie kupiłem na Mikołaja. Jeśli stanie się elektroniczną smyczą i obrożą, to wypieprzę ją do rzeki. Sorry, zapomniałem o ekologii. Zutylizuję ją. Żadna rzeka nie wchodzi w grę. I tak w niej dużo gumowców, opon i prezerwatyw.
Tak sobie żartując, przechodzę do sedna rzeczy. A rzecz w tym, że człowiek się uzależnia. Gdy mi parę lat temu założyli telefon, to siedziałem przy nim i czekałem na dzwonek. Potem to samo było z e-mailami. Tyle ich wysyłałem i dostawałem, że się uzależniłem. A teraz siedzę i wpatruję w moją nokię i czekam, aż coś tam piśnie i na wyświetlaczu pojawią się słowa. Obłęd! Chyba wrócę do kamienia łupanego. Ale nawet węgiel w komórce mam drobny, nie ma co łupać. Rąbanie drewna też odpada. Bo gdzieś mi siekiera zginęła.
Jakże piękny musi być ludzki mózg i w jak niewielkim stopniu korzystamy z jego bajecznych możliwości, pomyślałem. Całe epopeje zagrzebane w jego zwojach czekają na zapisanie. A myślałem tak w związku z czytaną książką. Adam Wiedemann spisał swoje sny. Książkę zatytułował „Sceny łóżkowe”. Czytałem ją zrazu nieufnie, bo wydawało mi się, że spisywanie snów to jakaś literacka łatwizna. Myliłem się bardzo. To wielka sztuka, tak je w zapisie zestawić, żeby tworzyły intrygującą opowieść. Książkę odkłada się na półkę z odczuciem niedosytu i czytelnik zaczyna rozglądać się za jakimś drugim tomem tych uroczych bibelotów. Takiemu czytelnikowi mogę poradzić tylko jedno: należy wrócić do zbioru opowiadań „Sęk Brew Pies”, przenieść się na chwilę w lata dziewięćdziesiąte, w czasy zamieszkiwania przez autora pokoju w krakowskim akademiku „Żaczek”. To stała sceneria wielu snów i tychże opowiadań. Do tego również dochodzi geograficzno-oniryczna przestrzeń między Krakowem a Krotoszynem, Grabowem, Ostrzeszowem i Książenicami. Zarówno w opowiadaniach sprzed lat, jak i w obecnie wydanych zapisach snów pojawiają się mniej więcej te same osoby z Jarosławem Klejnbergiem na czele. Są rodzice pisarza, najbliższa rodzina, sąsiedzi, znajomi z dzieciństwa i lat szkolnych, niezwykle szeroki a serdeczny krąg przyjaciół ze studiów, z którymi w opowiadaniach robiło się rzeczy w miarę prawdopodobne, natomiast w ich wersji onirycznej robi się rzeczy zgoła nieprawdopodobne. Warto więc po przeczytaniu jakiegoś opowiadania (np. „Gwałtownego pogorszenia słuchu” lub „Kapitana”) przeczytać kilka zapisków ze „Scen łóżkowych”. Wtedy dopiero, w procesie łączącej lektury, stwarza się narracyjną i znaczeniową całość, momentalną i jednorazową pełnię wynikającą z idealnego zjednoczenia śnienia i jawienia. I dopiero dzisiaj wyraźnie widać, jak wiele w wewnętrznej pracy nad opowiadaniami Wiedemann zawdzięczał snom, jak bardzo przenikały do świata przedstawionego i struktury narracji. Uderzającą cechą owych opowiadań był brak poznawczego triumfalizmu. Pisarz zasadniczy wierzy w zasadność zdarzeń, kreśli krwiste postacie, a łańcuchy przyczynowo-skutkowe w jego opowieściach aż brzęczą od ontologicznej i epistemologicznej pewności. U Wiedemanna znajduję całkowite tego przeciwieństwo. Epistemologia – jeśli mogę się tak wyrazić – jest zatarta. Być może jest to sposób widzenia świata samego autora, sposób wiele zawdzięczający zastosowaniu poetyki onirycznej. I ta niepoznawalność, mglistość poznawcza rośnie do którejś potęgi. Czytelnik żądający rozstrzygnięć, umocowania, wyrazistości raczej nie ma tu czego szukać. Natomiast proza ta otwiera się szeroko dla niezdecydowanych, wątpiących. To ich świat pośród wydarzeń chcących zaistnieć, „zamglonych nieomal zaraz po tym, jak się je przeżyło”.
2005-12-25 11:52
Czytałem wczoraj i jeszcze dzisiaj książkę Edwarda Pasewicza pt. „Th”. To poemat totalny, tonalny. A może atotalny i atonalny? Bo jednak stwarzając całość, od całości się ucieka, a sugerując harmonię, wybija się na plan pierwszy brak harmonii, chaos dopadających nas dźwięków, strzępków mowy.
I będzie jak z Karpowiczem. Będziemy podziwiać, ale nikt się nie ujmie, nie wstawi, nie przeżyje po swojemu nowego języka. Język pójdzie w zapomnienie albo trafi do historii literatury bez szerszego oddźwięku. A może szerszy oddźwięk nie jest potrzebny takiej poezji? Musi pozostać w niszy na zawsze, bo zbyt wściekła, niebezpieczna, krańcowo ryzykowna? Niech przeciętny czytelnik karmi się Twardowskim i Szymborską, przecież i do Miłosza można ciągle wracać. Niewygoda z takimi jak Pasewicz wściekłymi psami poezji jest wielka. Fragmenty tych wierszy tkwią w gardle jak ość. Mnie jest gorzko po lekturze poematu. Ofiara na darmo, głos w pustce. Pewnie, że zrobiono krok naprzód, że poezja polska się cieszy, bo znów ktoś twórczo wystawił ją na nieobliczalność i teraz będziemy z tego czerpać wszyscy, jak wcześniej z „Zimnych krajów” i „Życia na Korei”, ale tym samym pogłębia się samotność poezji, jej ucieczka w rejony już niedostępne śmiertelnie znużonym literaturą współczesną śmiertelnikom.
Coś Ty, Edku, zrobił? Dlaczego musiałeś to zrobić? Dobrze wiesz, że to jakiś rodzaj samopalenia. Do tygla z wrzącą frazą wrzuciłeś samego siebie, poświęciłeś siebie, usuwając tabliczkę z nazwiskiem, wycofałeś ją na dalsze pozycje, włączyłeś aparat mowy i z zimną krwią przypatrywałeś się, jak odtwarza strzępki. Strzępki czego, bo przecież nie świata... Miało być nierzeczywiste z rzeczywistego? No to jest. A może odwrotnie?
I jak mam być pod wrażeniem, czytając taki poemat? Nie potrafię ubrać tego w słowa. Bo jednak jestem pod wrażeniem. Przede wszystkim tego, jak oddano pulsowanie rzeczy, rytm rzeczywistości, jak oddano to, co mamy w głowie, składając sobie z tego tak zwaną rzeczywistość. Rzeczywiste jest tym, co dotkliwe, bolesne, drażliwe. Pasewicz ponazywał te skupiska bólu i niewygody, te ziarna zadrażnień, pokazał je w pełnym blasku i wspaniałym rytmie. Można się razem z nim w tym nurzać, ale kto nie musi, niech pozostanie przy swoim i ma raczej jasny obraz świata.
Czy krytyk musi być homoseksualistą, buddystą, znawcą muzyki, by w pełni przeżyć to, co zaproponował Pasewicz? Wystarczy być chociaż trochę otwartym na brzmienia i rytm, umieć wsłuchiwać się w synkopy, a ta opowieść odmieńca stanie się naszą opowieścią, bo wszyscy jesteśmy odmieńcami, niechcianym dziećmi jasnego znaczenia. I o tym opowiada poemat, po swojemu czyniąc jasność w czymś, co od początku jest ciemne, skłębione, skomplikowane. Kłopot z płcią okazuje się kłopotem z rzeczywistością, z istnieniem. Nie chodzi o innych ludzi. To Pasewicz ma dawno za sobą. Nie chodzi o obyczajowość i gejowskie gesty. Chodzi o to, jak teraz patrzeć na świat, jak dostrzegać jego hipotetyczną całość, jak konsumować egzystencję i historię, jak kreować znikający punkt widzenia, jak zatrzymać coś, uchować, na chwilę skrystalizować i upewnić. Stałość, pewność i obiektywność zostały tu złamane, wręcz zaprzeczone przez przygodność, zmienność, gwałtowność, totalność odmienności. Mówi się tu: „Nie chodzi o to, że kocham inaczej, inaczej widzę cipy tego świata i prącia, ale inaczej przeżywam, poznaję, czuję i inne wynikają z tego znaczenia. Jestem rozedrganym widmem i takim zostanę, zawsze pomiędzy i zawsze poza łatwizną waszych ustaleń, schematów, uproszczeń. Takie też będą moje wiersze. Międzpłciowe, międzykulturowe, kosmiczne.” Głos, który się zmienia i mówi, posługując się wieloma zakresami, jednocześnie wchłaniając wszystko (od Pounda i Miłobędzkiej po tybetańską księgę zmarłych) i wszystko wypluwając.
Ten poemat jest jak orgazm, rozległe wypłynięcie; wpłynięcie nasienia, którym można się zadławić. Ja wyplułem urzeczony. Ciekaw jestem czytelników, którzy jednak przełknęli.
* to nie jest recenzja książki „TH”, to krótki list w sprawie; kartka z dziennika?
Karol Maliszewski
fot. Milena Maliszewska
fot. Milena Maliszewska
Powieść "Manekiny" odrzucona przez Wydawnictwo Literackie zainteresowała Wydawnictwo Prószyński Media. Ukazała się 9 lutego 2012.
Tomik "Ody odbite" znalazł wydawcę: Tajne Komplety, Wrocław,
marzec 2012 r.
Nowa proza wędrując po świecie, wreszcie znalazła przytulisko: "Przemyśl-Szczecin", Tajne Komplety, Wrocław, końcówka 2013
Tomik "Ody odbite" znalazł wydawcę: Tajne Komplety, Wrocław,
marzec 2012 r.
Nowa proza wędrując po świecie, wreszcie znalazła przytulisko: "Przemyśl-Szczecin", Tajne Komplety, Wrocław, końcówka 2013