Marcin Hamkało
Łańcuszek
To jest łańcuszek świętego japońskiego, który przyniesie ci albo szczęście, albo zgryzotę. Został on napisany i pierwszy raz wysłany na wyspie Kiusiu, wiele lat temu, i odtąd krąży po całym świecie, zmieniając życie wszystkich, do których dotarł. Tego łańcuszka nie wolno ci przerwać, musisz go przepisać i wysłać do 20 – co najmniej – zaufanych osób, które go puszczą dalej. Jeśli tego nie zrobisz, czeka cię seria nieszczęść, albowiem straszliwy jest gniew Tego Który Rzuca Klątwy. Jeśli natomiast łańcuszek przedłużysz, jeśli go rozpowszechnisz – nie będziesz wiedział, co robić z pieniędzmi, żonę będziesz mógł wymienić na model nowszy, brzuch ci ze szczęścia wyrośnie.
Łańcuszek działa naprawdę. Tym, którzy go rozsyłają, powodzi się świetnie. Na przykład Amerykanin ze Stanów, Gore Verbinski, który otrzymał łańcuszek od japońskiego reżysera Hideo Nakaty (który go znowu był wcześniej otrzymał od pana Koji Suzuki, autora powieści). Amerykanin ów otrzymał łańcuszek świętego japońskiego w formie fabularnego filmu pt. Ringu (w Polsce znanego pod polskojęzycznym tytułem The Ring – Krąg), w którym opowiedziana została historia pewnej tajemniczej kasety wideo, po obejrzeniu której, po siedmiu dniach, się umierało. Albo i nie umierało – pod warunkiem jednak, że prędzej się kasetę skopiowało i puściło w obieg. Na rozwiązanie zagadki miało się w każdym razie tydzień, podczas którego należało się zorientować, o co w ogóle chodzi. Żeby nie umrzeć w męczarniach.
Bohaterowie filmu wikłają się w podróż po ciężko depresyjnych, sztormowych wyspach, która okazuje się podróżą w przeszłość, a w końcu regularną wycieczką w zaświaty. Ponieważ to nie kaseta zabija, ale (uwaga dla dopiero wybierających się: dalej nie czytać!) – klątwa z piekieł rzucona przez zamordowaną dziewczynkę-potwora, która wychodzi z telewizora i łypie okiem tak strasznie, że delikwenta trafia szlag. Historyjka jest sugestywna i pomysłowa, ale zbyt zaplątana i w wyplątywaniu się z tego zaplątania zdradzająca wątłość środków dramaturgicznych i brak konsekwencji nadmierny. Mistyczne toto nie jest, jako horror od biedy ujdzie, a przez kilka chwil budzi nadzieje na coś więcej, których jednak ostatecznie nie spełnia.
W takiej właśnie formie łańcuszek świętego japońskiego otrzymał Greg, nasz miły Amerykanin. Wystraszył się oczywiście (że mu na nowego merca nie starczy) i przystąpił do kopiowania. Łańcuszek przepisywał (z kolegami) odręcznie, swoim (amerykańskim) charakterem pisma, trochę go zatem przy tym przerobił. Wyszedł mu film (znany u nas pod polskojęzycznym tytułem The Ring) niby podobny, a jednak – wyczyszczony z niedoróbek i nieoczywistości tak dokładnie, że stracił na tym klimat opowieści. Amerykanie swoimi precyzyjnymi umysłami nie mogli niektórych rzeczy z łańcuszka japońskiego zrozumieć, przede wszystkim nie mogli pojąć niektórych absurdalnych zachowań dalekowschodnich szerloków (np. dobrowolnego wchodzenia do starej studni, czytania przeszłości przez dotyk itd.), więc dołożyli mnóstwa starań, żeby się cała historia wydała logiczna i wiarygodna. Trud trochę chyba daremny, jeśli się cały czas pamięta, że w końcu z telewizora wyjdzie zmoknięta laska, która zabija wzrokiem. Zapomnieli też nasi sojusznicy kochani, że głównych postaci w filmie poniekąd psychologicznym nie powinni grać modele-drewniaki, bo się w takim wypadku widzowi zamiast straszno – robi smutno.
Legendarny weteran marketingu bezpośredniego, 27-letni Maksymilian Wiadomy (nazwisko bohatera zostało zmienione), twierdzi natomiast, że jest tylko jeden pewny sposób, żeby co miesiąc z łatwością unikać wszelakich klątw. Otóż należy kupić 20 egzemplarzy „Odry” i rozdać je znajomym z informacją, że powinni zrobić tak: kupić 20 egzemplarzy „Odry” i rozdać je znajomym, którzy powinni kupić 20 egzemplarzy „Odry” i rozdać je znajomym, którzy będą musieli domagać się zwiększenia nakładu tego szacownego miesięcznika, bo braknie. Wtedy się dodrukuje i – wszyscy będą szczęśliwi.
Bo jak nie...
Tekst z miesiecznika "Odra", ze stycznia 2003.
Łańcuszek działa naprawdę. Tym, którzy go rozsyłają, powodzi się świetnie. Na przykład Amerykanin ze Stanów, Gore Verbinski, który otrzymał łańcuszek od japońskiego reżysera Hideo Nakaty (który go znowu był wcześniej otrzymał od pana Koji Suzuki, autora powieści). Amerykanin ów otrzymał łańcuszek świętego japońskiego w formie fabularnego filmu pt. Ringu (w Polsce znanego pod polskojęzycznym tytułem The Ring – Krąg), w którym opowiedziana została historia pewnej tajemniczej kasety wideo, po obejrzeniu której, po siedmiu dniach, się umierało. Albo i nie umierało – pod warunkiem jednak, że prędzej się kasetę skopiowało i puściło w obieg. Na rozwiązanie zagadki miało się w każdym razie tydzień, podczas którego należało się zorientować, o co w ogóle chodzi. Żeby nie umrzeć w męczarniach.
Bohaterowie filmu wikłają się w podróż po ciężko depresyjnych, sztormowych wyspach, która okazuje się podróżą w przeszłość, a w końcu regularną wycieczką w zaświaty. Ponieważ to nie kaseta zabija, ale (uwaga dla dopiero wybierających się: dalej nie czytać!) – klątwa z piekieł rzucona przez zamordowaną dziewczynkę-potwora, która wychodzi z telewizora i łypie okiem tak strasznie, że delikwenta trafia szlag. Historyjka jest sugestywna i pomysłowa, ale zbyt zaplątana i w wyplątywaniu się z tego zaplątania zdradzająca wątłość środków dramaturgicznych i brak konsekwencji nadmierny. Mistyczne toto nie jest, jako horror od biedy ujdzie, a przez kilka chwil budzi nadzieje na coś więcej, których jednak ostatecznie nie spełnia.
W takiej właśnie formie łańcuszek świętego japońskiego otrzymał Greg, nasz miły Amerykanin. Wystraszył się oczywiście (że mu na nowego merca nie starczy) i przystąpił do kopiowania. Łańcuszek przepisywał (z kolegami) odręcznie, swoim (amerykańskim) charakterem pisma, trochę go zatem przy tym przerobił. Wyszedł mu film (znany u nas pod polskojęzycznym tytułem The Ring) niby podobny, a jednak – wyczyszczony z niedoróbek i nieoczywistości tak dokładnie, że stracił na tym klimat opowieści. Amerykanie swoimi precyzyjnymi umysłami nie mogli niektórych rzeczy z łańcuszka japońskiego zrozumieć, przede wszystkim nie mogli pojąć niektórych absurdalnych zachowań dalekowschodnich szerloków (np. dobrowolnego wchodzenia do starej studni, czytania przeszłości przez dotyk itd.), więc dołożyli mnóstwa starań, żeby się cała historia wydała logiczna i wiarygodna. Trud trochę chyba daremny, jeśli się cały czas pamięta, że w końcu z telewizora wyjdzie zmoknięta laska, która zabija wzrokiem. Zapomnieli też nasi sojusznicy kochani, że głównych postaci w filmie poniekąd psychologicznym nie powinni grać modele-drewniaki, bo się w takim wypadku widzowi zamiast straszno – robi smutno.
Legendarny weteran marketingu bezpośredniego, 27-letni Maksymilian Wiadomy (nazwisko bohatera zostało zmienione), twierdzi natomiast, że jest tylko jeden pewny sposób, żeby co miesiąc z łatwością unikać wszelakich klątw. Otóż należy kupić 20 egzemplarzy „Odry” i rozdać je znajomym z informacją, że powinni zrobić tak: kupić 20 egzemplarzy „Odry” i rozdać je znajomym, którzy powinni kupić 20 egzemplarzy „Odry” i rozdać je znajomym, którzy będą musieli domagać się zwiększenia nakładu tego szacownego miesięcznika, bo braknie. Wtedy się dodrukuje i – wszyscy będą szczęśliwi.
Bo jak nie...
Tekst z miesiecznika "Odra", ze stycznia 2003.