Maciek Froński
Między Stambułem a Ankarą - część III
Minąłem Ankarę, która ma szansę zastąpić w odległej przyszłości Warszawę w roli najbrzydszej stolicy Unii Europejskiej, a której jedynym obiektem rzeczywiście godnym wzmianki jest bogate Muzeum Kultur Anatolijskich, i udałem się na północ, w kierunku Gór Pontyjskich, do Safranbolu. Miasteczko, wpisane dla swoich kupieckich domów na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, przywitało mnie deszczem, pierwszym w czasie tej podróży. Nie umniejszyło to jednak zbytnio mojej przyjemności błądzenia przez cztery godziny w labiryncie wąskich uliczek między starymi domami, kilkoma niewielkimi meczetami, zajazdem i łaźnią. To jedyne miasto w Turcji z zachowaną oryginalnie zabytkową zabudową na tak wielką skalę. Domy Safranbolu, niektóre nawet z końca XVIII wieku, są zachwycające: kamienne lub ceglane, często o konstrukcji szachulcowej, z drewnianymi okiennicami i framugami okien, kryte czerwoną dachówką. Większość z nich jest otynkowana, i to z reguły na biało, ale zdarzały się też żółte i liliowe. Obszerniejsze piętra często wystają poza obręb parteru. Znaczna ich część jest odnowiona, ale to właśnie te zaniedbane wydały mi się autentyczniejsze i chyba nawet piękniejsze. W Safranbolu jest stosunkowo dużo zieleni, wrażenie robi też dość głęboki wąwóz przecinającej centrum rzeczki. Piękny jest widok miasta z któregoś z otaczających wzgórz. Bez wątpienia to najciekawsze miejsce na trasie mojej podróży.
Z Safranbolu podążyłem dalej na północ, przez Góry Pontyjskie do Amasry na wybrzeżu czarnomorskim. Kazałem się jednak wysadzić na przełęczy Ahmetusta (1030 m n.p.m.) i poszedłem na zachód. Po dwóch godzinach marszu zdobyłem jakąś górę o nie znanej mi nazwie, z charakterystycznym skalistym grzebieniem poniżej szczytu. Wysokość szacuję na 1300-1500 m n.p.m., ale wierzchołek nie wystawał ponad linię lasu. Pod względem rzeźby terenu i roślinności ta część Gór Pontyjskich bardzo przypomina nasze Beskidy. Niestety, jedyny w Turcji oznaczony górski szlak turystyczny znajduje się w Licji, stąd mając do dyspozycji jedynie mapę samochodową w skali 1:800 000 (Turcy w trosce o bezpieczeństwo narodowe w ogóle nie publikują map swoich gór) mogę mówić o szczęściu, że moja wspinaczka nie skończyła się w jakimś jarze.
Góry bardzo gwałtownie, białymi, wapiennymi skałami, schodzą do Morza Czarnego, co czyni wybrzeże pięknym i dzikim, z bardzo niewieloma naturalnymi portami. Od razu zmienia się też flora – tu zieleń po prostu aż kipi. Amasra, starożytna Amastris, jest nadmorskim kurortem, znacznie jednak skromniejszym niż jej koleżanki znad Morza Egejskiego czy Śródziemnego. Wcina się malowniczym półwyspem między dwie zatoki i łączy się jeszcze mostem z częściowo zabudowaną wysepką. Znajdują się tu resztki bizantyjskiej cytadeli i kilka interesujących zabytków, między innymi meczet w dawnej cerkwi. Co ciekawe, leżące się na obrzeżach miasta odkrywkowe kopalnie węgla czynią Amasrę kto wie, czy nie najpiękniejszym na świecie miastem górniczym, a pomnik górnika dumnie zdobi jeden z jej deptaków. We wschodniej zatoce leży plaża, na którą rybacy wyciągają wieczorem swoje kolorowe łodzie. Owoce ich pracy serwuje tu prawie każda restauracja.
Z Amasry udałem się znowu w góry, do Parku Narodowego Siedmiu Jezior. Aby się do niego dostać, musiałem przenocować w Yığılcy, małym, prowincjonalnym miasteczku 30 km na północny wschód od Düzce, a następnie za siedemdziesiąt milionów funtów, czyli równowartość około czterdziestu euro, wynająć taksówkę, i nie jestem przekonany, czy było warto. Spodziewałem się, że położone w wysokich górach jeziora będą największą atrakcją na mojej trasie, ale się zawiodłem. Przede wszystkim uczciwsze byłoby mówienie raczej o Siedmiu Stawach, gdyż największy z tych akwenów nie przekracza powierzchnią dwóch i pół hektara. Niewielkie rozmiary i otaczający je gęsty las sprawiają, że ani z ich brzegów nie roztacza się jakiś godny uwagi widok na góry, ani, tym bardziej, vice versa, zresztą w góry nie prowadzi żaden szlak. Mimo wszystko jest to na pewno miejsce urocze – krystalicznie czysta woda jak lustro odbija najdrobniejszy szczegół wyrastającej nad nią ściany cienistej zieleni. Urocze, ale nie powalające na kolana. Ciekawsza okazała się podróż zdezelowaną taksówką po górskich bezdrożach doliną rzeki Köknarlık.
Z Safranbolu podążyłem dalej na północ, przez Góry Pontyjskie do Amasry na wybrzeżu czarnomorskim. Kazałem się jednak wysadzić na przełęczy Ahmetusta (1030 m n.p.m.) i poszedłem na zachód. Po dwóch godzinach marszu zdobyłem jakąś górę o nie znanej mi nazwie, z charakterystycznym skalistym grzebieniem poniżej szczytu. Wysokość szacuję na 1300-1500 m n.p.m., ale wierzchołek nie wystawał ponad linię lasu. Pod względem rzeźby terenu i roślinności ta część Gór Pontyjskich bardzo przypomina nasze Beskidy. Niestety, jedyny w Turcji oznaczony górski szlak turystyczny znajduje się w Licji, stąd mając do dyspozycji jedynie mapę samochodową w skali 1:800 000 (Turcy w trosce o bezpieczeństwo narodowe w ogóle nie publikują map swoich gór) mogę mówić o szczęściu, że moja wspinaczka nie skończyła się w jakimś jarze.
Góry bardzo gwałtownie, białymi, wapiennymi skałami, schodzą do Morza Czarnego, co czyni wybrzeże pięknym i dzikim, z bardzo niewieloma naturalnymi portami. Od razu zmienia się też flora – tu zieleń po prostu aż kipi. Amasra, starożytna Amastris, jest nadmorskim kurortem, znacznie jednak skromniejszym niż jej koleżanki znad Morza Egejskiego czy Śródziemnego. Wcina się malowniczym półwyspem między dwie zatoki i łączy się jeszcze mostem z częściowo zabudowaną wysepką. Znajdują się tu resztki bizantyjskiej cytadeli i kilka interesujących zabytków, między innymi meczet w dawnej cerkwi. Co ciekawe, leżące się na obrzeżach miasta odkrywkowe kopalnie węgla czynią Amasrę kto wie, czy nie najpiękniejszym na świecie miastem górniczym, a pomnik górnika dumnie zdobi jeden z jej deptaków. We wschodniej zatoce leży plaża, na którą rybacy wyciągają wieczorem swoje kolorowe łodzie. Owoce ich pracy serwuje tu prawie każda restauracja.
Z Amasry udałem się znowu w góry, do Parku Narodowego Siedmiu Jezior. Aby się do niego dostać, musiałem przenocować w Yığılcy, małym, prowincjonalnym miasteczku 30 km na północny wschód od Düzce, a następnie za siedemdziesiąt milionów funtów, czyli równowartość około czterdziestu euro, wynająć taksówkę, i nie jestem przekonany, czy było warto. Spodziewałem się, że położone w wysokich górach jeziora będą największą atrakcją na mojej trasie, ale się zawiodłem. Przede wszystkim uczciwsze byłoby mówienie raczej o Siedmiu Stawach, gdyż największy z tych akwenów nie przekracza powierzchnią dwóch i pół hektara. Niewielkie rozmiary i otaczający je gęsty las sprawiają, że ani z ich brzegów nie roztacza się jakiś godny uwagi widok na góry, ani, tym bardziej, vice versa, zresztą w góry nie prowadzi żaden szlak. Mimo wszystko jest to na pewno miejsce urocze – krystalicznie czysta woda jak lustro odbija najdrobniejszy szczegół wyrastającej nad nią ściany cienistej zieleni. Urocze, ale nie powalające na kolana. Ciekawsza okazała się podróż zdezelowaną taksówką po górskich bezdrożach doliną rzeki Köknarlık.
Maciek Froński
fot. Zuzia Frońska
fot. Zuzia Frońska
Rozpoznanie bojem
Poezja spokoju moralnego
Iwan Bunin. Wciąż smutno wierzę w swoje szczęście...
Efekt zimnej wody
Michel Houellebecq: Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013
Michel Houellebecq: "Niepogodzony. Antologia osobista 1991-2013", WAB, Warszawa 2021 (wspólnie z Szymonem Żuchowskim)
Robert Frost: "Ogień i lód", Afront nr 3(12)/2020
Robert Frost: "Ogień i lód", Afront nr 3(12)/2020