George Szirtes
Terre verte
Co też nie powyrasta z ziemi! Dziwne, krępe,
gruźlaste rzeczy, na nich sierść lub inna szorstkość,
małe priapiczne bożki, które wykrojono
ze starych sukni lalek; kłykciaste lub tępe
od wychodzenia z mierzwy, co je odkarmiła.
Korzenie, bulwy, marchew jak grubiański kawał,
cały ten duch puszczański, ziemia powbijana
pod paznokcie, piach w fałdach skóry, w małżowinach.
Chłopi Breughla, zjadacze kartofli van Gogha
bekający pod ścianą; ich stopy, zgrubiałe,
łomocą o klepisko na prostacką nutę,
ciężkobrewe to, grubopalce, wielkouche.
Przychodzą na pokoje z bukietami, nagle
grzeczni, pachnący, świeży, w przyjemnych ukłonach.
Mam się z tobą pobawić w Priapa? Mamy znaleźć
Starą szopę z odorem martwych myszy, suchej
trawy i gazet? Mamy wycinać hołubce
tuż przy workach z cebulą, poturlać się dalej
na tłuszczu? Czy dać spokój? Czy mamy zakasać
rękawy, wziąć się zaraz do czynu ciemności,
we dwoje? Co byś chciała, co mam z tobą zrobić?
Mam się pobawić w igłę w twoim stogu siana,
w klucz do kłódki, w wielbłąda przez ucho igielne
w konia u wodopoju, w świnię u koryta,
w nos wściubiony w twe sprawy, z ho-ho-ho, i z flaszką
która stale poprawia humor? Będziesz za to
zabawiać się jak córka Leśnego Satyra
z grubym wieprzem w cuchnącym, hormonalnym chlewie?
Rozważ samą teksturę terre verte, jak się wsącza
pod skórę: barwa ciała jest kładziona na niej
w cienkich, chłodnych warstewkach rosy, która ma się
poddać większej całości jak gra językowa.
Śliczna, aż chce się dotknąć; jak senne marzenia
o wodzie zjadającej łożysko potoku
którym płynie, i która niczego nikomu
nie pozostawi. Twarz jej, utopiona, piękna
ukazuje się tylko na chwilę, w zielonych
liściach paproci, między szczebelkami wózka
z supermarketu; później w podziemia umyka
ścieżką, na którą wejść ci nie wolno, i znika,
a potem się ze stawów wynurza i pluska;
w krąg wznosi się aromat zatęchły i mocny.
Podróżny w brudnym płaszczu: temu się nie wiedzie.
I ten tam, z kołyszącym się laptopem, temu
bym nie ufał. I tamten, produkt baby-boomu,
Spanikowany, z łatką łysiny i stresem.
Wszyscy oni za jednym gonią, bez wyjątku.
Starczy spojrzeć im w oczy – i widać, że stoją
na samym brzegu żartu, na który nie mogło
przygotować ich życie, na przywiędłym końcu
łodygi, która wiedzie z powrotem ku ziemi,
grożąc. Wszystko zrobiliby dla łaski: aby
choć jeden liść się rozwił, kruchy płatek miękko
wyrósł w sercu zdarzenia z dawna czekanego;
dla pięknej, utopionej, współczującej twarzy
by czuwała nad nimi we śnie i w dzień śmierci.
gruźlaste rzeczy, na nich sierść lub inna szorstkość,
małe priapiczne bożki, które wykrojono
ze starych sukni lalek; kłykciaste lub tępe
od wychodzenia z mierzwy, co je odkarmiła.
Korzenie, bulwy, marchew jak grubiański kawał,
cały ten duch puszczański, ziemia powbijana
pod paznokcie, piach w fałdach skóry, w małżowinach.
Chłopi Breughla, zjadacze kartofli van Gogha
bekający pod ścianą; ich stopy, zgrubiałe,
łomocą o klepisko na prostacką nutę,
ciężkobrewe to, grubopalce, wielkouche.
Przychodzą na pokoje z bukietami, nagle
grzeczni, pachnący, świeży, w przyjemnych ukłonach.
Mam się z tobą pobawić w Priapa? Mamy znaleźć
Starą szopę z odorem martwych myszy, suchej
trawy i gazet? Mamy wycinać hołubce
tuż przy workach z cebulą, poturlać się dalej
na tłuszczu? Czy dać spokój? Czy mamy zakasać
rękawy, wziąć się zaraz do czynu ciemności,
we dwoje? Co byś chciała, co mam z tobą zrobić?
Mam się pobawić w igłę w twoim stogu siana,
w klucz do kłódki, w wielbłąda przez ucho igielne
w konia u wodopoju, w świnię u koryta,
w nos wściubiony w twe sprawy, z ho-ho-ho, i z flaszką
która stale poprawia humor? Będziesz za to
zabawiać się jak córka Leśnego Satyra
z grubym wieprzem w cuchnącym, hormonalnym chlewie?
Rozważ samą teksturę terre verte, jak się wsącza
pod skórę: barwa ciała jest kładziona na niej
w cienkich, chłodnych warstewkach rosy, która ma się
poddać większej całości jak gra językowa.
Śliczna, aż chce się dotknąć; jak senne marzenia
o wodzie zjadającej łożysko potoku
którym płynie, i która niczego nikomu
nie pozostawi. Twarz jej, utopiona, piękna
ukazuje się tylko na chwilę, w zielonych
liściach paproci, między szczebelkami wózka
z supermarketu; później w podziemia umyka
ścieżką, na którą wejść ci nie wolno, i znika,
a potem się ze stawów wynurza i pluska;
w krąg wznosi się aromat zatęchły i mocny.
Podróżny w brudnym płaszczu: temu się nie wiedzie.
I ten tam, z kołyszącym się laptopem, temu
bym nie ufał. I tamten, produkt baby-boomu,
Spanikowany, z łatką łysiny i stresem.
Wszyscy oni za jednym gonią, bez wyjątku.
Starczy spojrzeć im w oczy – i widać, że stoją
na samym brzegu żartu, na który nie mogło
przygotować ich życie, na przywiędłym końcu
łodygi, która wiedzie z powrotem ku ziemi,
grożąc. Wszystko zrobiliby dla łaski: aby
choć jeden liść się rozwił, kruchy płatek miękko
wyrósł w sercu zdarzenia z dawna czekanego;
dla pięknej, utopionej, współczującej twarzy
by czuwała nad nimi we śnie i w dzień śmierci.
♦ Syzyf
![](/pliki/90/A762.jpg)
George Szirtes
fot. archiwum autora
fot. archiwum autora
![](/pliki/90/O188.jpg)
Selected Poems, OUP, 1996
![](/pliki/90/O189.jpg)
The Budapest File, Bloodaxe 2000
![](/pliki/90/O190.jpg)
English Apocalypse, Bloodaxe 2001
![](/pliki/90/O191.jpg)
Metro, OUP, 1998
![](/pliki/90/O192.jpg)
Reel, Bloodaxe, 2004
www.georgeszirtes....
Strona autorska po angielsku
Strona autorska po angielsku