Anna Maria Goławska
 << 1
2 Lodziarnia
spróbować i gdy inne zakłady świeciły pustkami, tu zawsze ustawiał się krótszy lub dłuższy ogonek. Cztery czy pięć rodzajów, truskawkowe, waniliowe, kakaowe – taka różnorodność oszałamiała. Gałki były twarde, mocno zmrożone, wyczuwało się w nich okruchy lodu. Trzeba było lizać w pośpiechu, aż bolał język, bo wafel zaczynał szybko przeciekać i lepka masa płynęła po palcach.
Wchodziłyśmy do lodziarni pewne siebie, wybierałyśmy po trzy albo cztery gałki lodów - a trzeba wiedzieć, że z taką ilością niewiele dzieci miało wówczas do czynienia, z reguły dostawały skromne dwie kulki a te młodsze zaledwie jedną, którą wpadała głęboko na spód wafla i wydawało się, że prawie całkiem zniknęła. Ale nie sam fakt posiadania lodów dawał mi największą przyjemność, ta się dopiero tak naprawdę zaczynała, gdy przechodziłyśmy obok lady, obok kuzynki Zoni i, odprowadzane zdziwionym i zazdrosnym wzrokiem klientów, kierowałyśmy się na zaplecze. Tam w niewielkim pokoju pracowały maszyny mieszające, wielkie kotły, w których przewalały się góry kolorowej masy. To tu właśnie wydarzył się horror, o którym Weronika opowiadała z lubością każdemu, kto chciał słuchać. Pewna młoda pracownica nie wkładała ochronnego czepka, gdyż twierdziła, że źle w nim wygląda. Któregoś razu, gdy pochyliła się nad kotłem, jej włosy dostały się pod mieszadło, szarpnęło i, słuchajcie teraz, zerwało jej skalp, czyli włosy razem ze skórą. Miała nauczkę, choć wszystko jej potem odrosło. Oczywiście zmarnowała się cała porcja lodów i przez to ta dziewczyna została zwolniona. Nie liczył się realizm historii, ważny był dramatyzm. Idąc dalej korytarzykiem, dochodziłyśmy do stromych, drewnianych schodów, prowadzących do skarbca pełnego bogactw, świątyni niezależności, na pięterko.
Znajdowało się tu mieszkanko, niewykończone, jedynie pomalowane na biało, używane jako magazyn. Na oknach nie powieszono firanek, więc do środka wpadała niesłychana w tamtych czasach ilość światła. Pod ścianami leżały wytłaczanki po jajkach, szary, wymięty papier, czerwone flagi oraz pudła wafli w równych stosach sięgających sufitu. Było bardzo ciepło, bardzo sucho i bardzo jasno. Do tej pory jestem przekona, że tak wygląda, tak pachnie i tak jest odczuwana w gardle pustynia. Siadałyśmy na podłodze wykładanej drewnianą mozaiką, rzuciwszy gdzieś w kąt wielkie, sztywne tornistry i lizałyśmy lody. W smugach słońca unosił się kurz pomieszany z proszkiem ze zleżałych wafli. Wolno nam było jeść te wybrakowane - lodziarnia dbała o klientów i nie sprzedawano byle czego. Jadłyśmy więc wafle blade i mdłe, pełne zgrubień z niedopieczonego a potem wyschniętego na kamień ciasta, jadłyśmy wafle ciemnobrązowe, przypieczone i smaczne, niekiedy gorzkie i kruszące się, jadłyśmy wafle połamane w transporcie, wafle niedorobione, bez podwójnych brzegów, bez dna, dziurawe, karłowate, z gigantycznymi naroślami, chore, nieszczęsne, niepotrzebne.
Wypełnione tymi wszystkimi formami wafli, podchodziłyśmy do okien. Patrzyłyśmy z góry na miasto, które jeszcze nas nie znało, miasto, które stwarzało pozory tajemnicy, które łudziło, że za każdym rogiem otwiera się ulica cudów. Po cichu przekręcałyśmy metalowe uchwyty, uchylałyśmy skrzydła i nagle wykrzykiwałyśmy coś szybko do ludzi przechodzących dołem. Zanim unieśli głowy, znikałyśmy skulone przy kaloryferze, szczęśliwe i spełnione. Raz wysunęłyśmy na zewnątrz wielką flagę, wieszaną w czasie świąt państwowych przy wejściu do lodziarni. Leżąc na parapecie, trzymałyśmy gładki, drewniany uchwyt a materiał łopotał jak szalony. Może gdyby wiatr był silniejszy, porwałby nas ponad miasto i nasze wewnętrzne uniesienie dopełniłoby się w uniesieniu fizycznym. Przyłapała nas jednak Zonia, ktoś na dole musiał jej donieść, wspięła się na piętro i przerażona konsekwencjami naszej zabawy okropnie na nas krzyczała. Że zobaczymy, że pożałujemy, że nieodpowiedzialnie, że młodość. Kurz unosił się wokół jej głowy jak aureola. Stałyśmy przed nią bez ruchu a martwa flaga zakrywała nam stopy. W końcu Zonia zaczęła pociągać nosem i zrezygnowana poczłapała na dół. Czasem, w gorszych miesiącach myślę, że jej przepowiednie się sprawdzają, że klątwy dosięgają mnie teraz, kiedy weszłam w wiek Zoni. Małe dziewczynki zapewne szepczą o mnie i chichoczą.
Ostatni raz byłam z Weroniką w lodziarni pod koniec czerwca, w siódmej klasie. Pachniało kasztanami, obozem wędrownym, ukradzioną szminką do ust i dziewczęcym potem. Zjadłyśmy wtedy bardzo dużo lodów - za dużo, zbyt zachłannie, ale tylko ja się rozchorowałam. Matka mówiła, że to nie od lodów, że lody były tylko pretekstem. Teraz przyznaję jej rację.
 << 1
2 Wchodziłyśmy do lodziarni pewne siebie, wybierałyśmy po trzy albo cztery gałki lodów - a trzeba wiedzieć, że z taką ilością niewiele dzieci miało wówczas do czynienia, z reguły dostawały skromne dwie kulki a te młodsze zaledwie jedną, którą wpadała głęboko na spód wafla i wydawało się, że prawie całkiem zniknęła. Ale nie sam fakt posiadania lodów dawał mi największą przyjemność, ta się dopiero tak naprawdę zaczynała, gdy przechodziłyśmy obok lady, obok kuzynki Zoni i, odprowadzane zdziwionym i zazdrosnym wzrokiem klientów, kierowałyśmy się na zaplecze. Tam w niewielkim pokoju pracowały maszyny mieszające, wielkie kotły, w których przewalały się góry kolorowej masy. To tu właśnie wydarzył się horror, o którym Weronika opowiadała z lubością każdemu, kto chciał słuchać. Pewna młoda pracownica nie wkładała ochronnego czepka, gdyż twierdziła, że źle w nim wygląda. Któregoś razu, gdy pochyliła się nad kotłem, jej włosy dostały się pod mieszadło, szarpnęło i, słuchajcie teraz, zerwało jej skalp, czyli włosy razem ze skórą. Miała nauczkę, choć wszystko jej potem odrosło. Oczywiście zmarnowała się cała porcja lodów i przez to ta dziewczyna została zwolniona. Nie liczył się realizm historii, ważny był dramatyzm. Idąc dalej korytarzykiem, dochodziłyśmy do stromych, drewnianych schodów, prowadzących do skarbca pełnego bogactw, świątyni niezależności, na pięterko.
Znajdowało się tu mieszkanko, niewykończone, jedynie pomalowane na biało, używane jako magazyn. Na oknach nie powieszono firanek, więc do środka wpadała niesłychana w tamtych czasach ilość światła. Pod ścianami leżały wytłaczanki po jajkach, szary, wymięty papier, czerwone flagi oraz pudła wafli w równych stosach sięgających sufitu. Było bardzo ciepło, bardzo sucho i bardzo jasno. Do tej pory jestem przekona, że tak wygląda, tak pachnie i tak jest odczuwana w gardle pustynia. Siadałyśmy na podłodze wykładanej drewnianą mozaiką, rzuciwszy gdzieś w kąt wielkie, sztywne tornistry i lizałyśmy lody. W smugach słońca unosił się kurz pomieszany z proszkiem ze zleżałych wafli. Wolno nam było jeść te wybrakowane - lodziarnia dbała o klientów i nie sprzedawano byle czego. Jadłyśmy więc wafle blade i mdłe, pełne zgrubień z niedopieczonego a potem wyschniętego na kamień ciasta, jadłyśmy wafle ciemnobrązowe, przypieczone i smaczne, niekiedy gorzkie i kruszące się, jadłyśmy wafle połamane w transporcie, wafle niedorobione, bez podwójnych brzegów, bez dna, dziurawe, karłowate, z gigantycznymi naroślami, chore, nieszczęsne, niepotrzebne.
Wypełnione tymi wszystkimi formami wafli, podchodziłyśmy do okien. Patrzyłyśmy z góry na miasto, które jeszcze nas nie znało, miasto, które stwarzało pozory tajemnicy, które łudziło, że za każdym rogiem otwiera się ulica cudów. Po cichu przekręcałyśmy metalowe uchwyty, uchylałyśmy skrzydła i nagle wykrzykiwałyśmy coś szybko do ludzi przechodzących dołem. Zanim unieśli głowy, znikałyśmy skulone przy kaloryferze, szczęśliwe i spełnione. Raz wysunęłyśmy na zewnątrz wielką flagę, wieszaną w czasie świąt państwowych przy wejściu do lodziarni. Leżąc na parapecie, trzymałyśmy gładki, drewniany uchwyt a materiał łopotał jak szalony. Może gdyby wiatr był silniejszy, porwałby nas ponad miasto i nasze wewnętrzne uniesienie dopełniłoby się w uniesieniu fizycznym. Przyłapała nas jednak Zonia, ktoś na dole musiał jej donieść, wspięła się na piętro i przerażona konsekwencjami naszej zabawy okropnie na nas krzyczała. Że zobaczymy, że pożałujemy, że nieodpowiedzialnie, że młodość. Kurz unosił się wokół jej głowy jak aureola. Stałyśmy przed nią bez ruchu a martwa flaga zakrywała nam stopy. W końcu Zonia zaczęła pociągać nosem i zrezygnowana poczłapała na dół. Czasem, w gorszych miesiącach myślę, że jej przepowiednie się sprawdzają, że klątwy dosięgają mnie teraz, kiedy weszłam w wiek Zoni. Małe dziewczynki zapewne szepczą o mnie i chichoczą.
Ostatni raz byłam z Weroniką w lodziarni pod koniec czerwca, w siódmej klasie. Pachniało kasztanami, obozem wędrownym, ukradzioną szminką do ust i dziewczęcym potem. Zjadłyśmy wtedy bardzo dużo lodów - za dużo, zbyt zachłannie, ale tylko ja się rozchorowałam. Matka mówiła, że to nie od lodów, że lody były tylko pretekstem. Teraz przyznaję jej rację.
♦ Latarnie
♦ Lis
Anna Maria Goławska
fot.
fot.
Toskania i okolice. Przewodnik subiektywny.
Toskania i okolice. Przewodnik subiektywny. Wydanie II znacznie rozszerzone
"Postępująca personifkacja" Biblioteka Akcentu 2007
"Włochy. Podróż na południe", Nowy Świat 2010r.