Adam Wiedemann
Gładkie morze
1.
Do rzeczy, kapitanie! Szalupa spłonęła,
ale na szczęście nie toniemy. Tęsknimy
za obiecanym rajem, którego nie dostał
nawet ten, co obiecał. Był to człowiek-nikt,

był to zaborca. Siedzeniem na krześle
zarobił sobie na wstęgę, i uważamy to
za dobre wynagrodzenie, jakkolwiek zawczasu

wolimy zastrzec, że wstęgi tego typu
nie są już produkowane. Co ja tu pieprzę,
o kim? Za dziesięć lat będziemy nadal na służbie,

tylko pod innym dowództwem. Kapitan opuści nas pierwszy,
do końca na swoim mostku, za nim podąży pani
Aurelia z baru, a za nią nasz najulubieńszy
automat, piłkarzyki. Opuśćmy tę

2.
łajbę. Płyńmy do brzegu, na pełne
wiatrów skały, płyńmy prosto, bez ociągania, nucąc
piosenki o Bałtyku, których tyle znamy. Tak naprawdę to wiatr
jest naszym jedynym towarzyszem, owiewa nas z wszystkich stron,

które głupio już nazwać stronami świata. Bo to nie jest już świat,
o którym marzyliśmy, bo ten świat
ma już tylko dwie strony, górną i dolną, jest prostszy od książki z obrazkami,
które zresztą mieliśmy sobie wyobrażać albo przypominać, nie wiem.

3.
Zarzucam kotwicę za kotwicą, a jednak coś mnie ciągnie
w bok, z dala od posterunku, i wiem, że to jest dobre.
Bo czy w ogóle jesteśmy marynarzami?

Czy może pasażerami? O rozbitkach nie wspomnę,
bo trzymamy ich pod pokładem, jako „żer dla
mediów”, jak mawia pani Aurelia, której zabrali nawet chochlę.

No i cześć. Na wigilię odwiedzi nas prałat,
niestety teraz jest lato, możemy tylko marzyć
o byciu na południowej półkuli. Ale upał!,

powtarza radio z myślą o producentach gadżetów
typu slipki, nam to już niepotrzebne, my mamy
swoje lata, niedźwiedź nam zjadł dokumenty,

a foka czapkę. Chodzimy z podniesionym czołem,
a w niebie tyle gwiazd, są to „szczeliny,
czy też dziurki po świeczkach”, przez które spływa na nas

energia universum, którą się żywimy.
Wracając do rozbitków, oni piją
własne wymioty i mają poobgryzane paznokcie, są czarni.

4.
Tak, tak, kochana, nie mogę cię objąć teraz.
Tak, tak, kochana, przytul mnie chociaż nogą.

Moje zęby, kochana, gryzły już to i owo.
Moje usta, kochana, wymawiały już takie czy inne słowo.

Wypuść ze mnie, kochana, powietrze jak z balonika,
pogrzeb we mnie, kochana, jak we wnętrzu piecyka.

Zlej się ze mną, kochana, jak okręt z horyzontem,
i spocznij w mojej kajucie jak krzesło z urwaną nogą.

5.
Głupie piosenki rozbitków docierają aż na bocianie gniazdo,
szlakiem wędrownych przepiórek przemierzamy Morze Śródziemne,
nasz okręt nie ma bandery, nasza ojczyzna to wulkan,
pochłania nas minione jak ciasto, jak hasło,

jak wezwanie, jak motyl, jak nie wiem co jeszcze,
bo przecież nie pamiętam, jak było na świecie,
tylko sobie tak śpiewam, tylko sobie nucę,
choć melodia fałszuje, a słowa są przedwojenne.

Już w moim komputerze podkreślone są wszystkie wyrazy,
w mojej mowie już nie ma innych wyrazów jak obce,
śpiewam do Pana Boga z bocianiego gniazda,
myślę wręcz, czy nie zacząć śpiewać po arabsku.

Tak mi się skojarzyło, ten mułła w swoim meczecie
skąd się wziął? Z czyjegoś esemesa?
Tutaj na czubek masztu żaden esemes nie dociera,
zasięg zostawiam gnojkom, których przygarnęła Era.

Co za Era, spytacie? Jesteście bliscy wygranej!
Zaraz skończy się wiersz ten, zaraz wygaśnie pamięć
nazw własnych, pospolitych i tych spod kościoła...
Dłoń wyciągam ciekawie... Płyńmy, już nie pada.

Kraków, 6.7.06
 Wrzaski
 Ballada
Adam Wiedemann
fot. Zbigniew Bielawka








Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie