Maciej Melecki
KĄT PĘTLI
Podnosi się rdzawa śluza, cisza jest porzuconym rzeszotem na dnie rzecznego mułu,
Zgiełk usterką bocznego lusterka. Płynna tego wymiana ulega zakrzepnięciu, w
Krze jest uwięzła Marzanna, uchyla się rąbek pata, i wszystko zaczyna pylić jakby
Innym pulsem, byśmy mogli być mniej widoczni dla ostrych poprzeczek przyszłych
Dni. Wychyl się tylko w dal, i już nigdy z niej nie wracaj po coś. Przybój to śliski,
Spierzchły próg. Masz tylko pudełko w dłoni, a owoc nie ma pestek. Wytrop tedy
Resztę wad, wypłucz w kredzie ścierkę, na kolejnym torze będziemy bardziej zwrotni,
Ale na tym, który nam do końca pozostał, ratujemy się przed urwaniem, stojąc przy
Rowie, za nami jest góra mgły, a za zakrętem wije się kolec przepaści. Kąt pętli
Się niczym powój, mieści w sobie stół i ramę, składowisko poręczy jest za miastem.
Wywołuj umór. Odwiń ćwiartkę chleba. Krój w poprzek kromki tych razowych chwil.
Proca próżni. Kamień szczawiu. Spacer wokół złuszczonych drzew. Na horyzoncie
Zbliża się ku nam, jak po szynie, kary koń. Nikt nie otworzy nam żadnej z bram.
Jeździec jest zdjętym przez oczy lornetki celem. Huba tego miejsca to aura, w której
Przyszło komuś żyć, nasze gesty są samoczynną zatratą wszelkich perspektyw,
Izolowani nie hamujemy przed metą, chroni nas bowiem banda skrytego słońca
I cykl piołunowych zwad, byśmy nie skończyli, jak skoczkowie zrzuceni na grząskie
Wrzosowisko, piaszczyste uroczysko – atakujący i atakowani. Lej każdego wrzenia
Jest ślizgawką dla ust. Rozrywa nam płuca, dokłada nowych szczap, ażeby pomieścić
Nas, za każdym razem, w jego rozdętym obrysie, i grawitować jak kolba sprzęgła w
Klinie niejednej decyzji, nurkującym spadzie każdego wzrostu, licząc na sypką garść
Opiłków, ową nagrodę za lata beznadziei, w korcu tego gorzkiego maku, stwardniałym
Jak nierozrzucony, mokry żwir, kiedy pochłaniają nas oleiste oka, wibrujące basy,
Skazy na przęśle wizji odmętu, sterującej lotem w to byle gdzie. Bywamy więc
Jednostajni w tym lunatycznym przechodzeniu przez front wyżu, rozchodząc się w
Wiotkich porywach, przenikając w skinieniu od jednej do drugiej wyrwy, bo kołyska to
Zarazem gleba większa niż tablica pierwiastków, wątlejsza od każdej łodygi żalu, gdyż
Nie tracimy nic na tej wymianie, z pustego w pełne i próżnego w czyste przelewając
Kontenery zwidzeń. Łyżka oparta ramieniem o miniaturę samochodu. Rękawiczka
Wystaje spod komody. Zacinają się przerzutki tego biegu. Grób masz już na stałe pod
Sobą. Szorujemy więc blachy i garnki, ciepłe powietrze wybudza owady, zima staje
Się jarmarkiem na koronie topoli, łaskawie nas ogaca jej ogon, i dno basenu jest pełne
Kruchych, poskręcanych liści. Bądź dla siebie spopielonym światłem, kiedy chodzisz
Od ściany do ściany, w tym walcu rośnie tylko ciśnienie, fazy czasu są twoją wyboistą
Rampą, bo rozładunek to jedyna realna czynność. Osłuchuje cię rytm. Lemiesz czoła
Wchodzi na każdy garb i solne bruzdy to jedyny po tobie ślad, sfalowany jak blacha.
Zgiełk usterką bocznego lusterka. Płynna tego wymiana ulega zakrzepnięciu, w
Krze jest uwięzła Marzanna, uchyla się rąbek pata, i wszystko zaczyna pylić jakby
Innym pulsem, byśmy mogli być mniej widoczni dla ostrych poprzeczek przyszłych
Dni. Wychyl się tylko w dal, i już nigdy z niej nie wracaj po coś. Przybój to śliski,
Spierzchły próg. Masz tylko pudełko w dłoni, a owoc nie ma pestek. Wytrop tedy
Resztę wad, wypłucz w kredzie ścierkę, na kolejnym torze będziemy bardziej zwrotni,
Ale na tym, który nam do końca pozostał, ratujemy się przed urwaniem, stojąc przy
Rowie, za nami jest góra mgły, a za zakrętem wije się kolec przepaści. Kąt pętli
Się niczym powój, mieści w sobie stół i ramę, składowisko poręczy jest za miastem.
Wywołuj umór. Odwiń ćwiartkę chleba. Krój w poprzek kromki tych razowych chwil.
Proca próżni. Kamień szczawiu. Spacer wokół złuszczonych drzew. Na horyzoncie
Zbliża się ku nam, jak po szynie, kary koń. Nikt nie otworzy nam żadnej z bram.
Jeździec jest zdjętym przez oczy lornetki celem. Huba tego miejsca to aura, w której
Przyszło komuś żyć, nasze gesty są samoczynną zatratą wszelkich perspektyw,
Izolowani nie hamujemy przed metą, chroni nas bowiem banda skrytego słońca
I cykl piołunowych zwad, byśmy nie skończyli, jak skoczkowie zrzuceni na grząskie
Wrzosowisko, piaszczyste uroczysko – atakujący i atakowani. Lej każdego wrzenia
Jest ślizgawką dla ust. Rozrywa nam płuca, dokłada nowych szczap, ażeby pomieścić
Nas, za każdym razem, w jego rozdętym obrysie, i grawitować jak kolba sprzęgła w
Klinie niejednej decyzji, nurkującym spadzie każdego wzrostu, licząc na sypką garść
Opiłków, ową nagrodę za lata beznadziei, w korcu tego gorzkiego maku, stwardniałym
Jak nierozrzucony, mokry żwir, kiedy pochłaniają nas oleiste oka, wibrujące basy,
Skazy na przęśle wizji odmętu, sterującej lotem w to byle gdzie. Bywamy więc
Jednostajni w tym lunatycznym przechodzeniu przez front wyżu, rozchodząc się w
Wiotkich porywach, przenikając w skinieniu od jednej do drugiej wyrwy, bo kołyska to
Zarazem gleba większa niż tablica pierwiastków, wątlejsza od każdej łodygi żalu, gdyż
Nie tracimy nic na tej wymianie, z pustego w pełne i próżnego w czyste przelewając
Kontenery zwidzeń. Łyżka oparta ramieniem o miniaturę samochodu. Rękawiczka
Wystaje spod komody. Zacinają się przerzutki tego biegu. Grób masz już na stałe pod
Sobą. Szorujemy więc blachy i garnki, ciepłe powietrze wybudza owady, zima staje
Się jarmarkiem na koronie topoli, łaskawie nas ogaca jej ogon, i dno basenu jest pełne
Kruchych, poskręcanych liści. Bądź dla siebie spopielonym światłem, kiedy chodzisz
Od ściany do ściany, w tym walcu rośnie tylko ciśnienie, fazy czasu są twoją wyboistą
Rampą, bo rozładunek to jedyna realna czynność. Osłuchuje cię rytm. Lemiesz czoła
Wchodzi na każdy garb i solne bruzdy to jedyny po tobie ślad, sfalowany jak blacha.
♦ MAŹ
Maciej Melecki
fot.
fot.
Bermudzkie historie
Maciej Melecki, Zawsze wszędzie indziej (Wybór wierszy 1995-2005), wyd. Portret, Olsztyn, 2008
Maciej Melecki, Przester, wyd. WBPiCK, Poznań, 2009
Pola toku (WBPiCAK, Poznań, 2013