Maciej Melecki
xxx
RZUTY SZARPNIĘĆ
Kłaki suchego, włóknistego kurzu wymiatane z kątów lodowca czterech ścian
Są stałym omamem nieprzechodnich kłącz tamtego, sprzed otchłannej
Bruzdy, życia, kręcącego się w kółko wokół najbardziej przyziemnych,
Garbowanych podmuchami spraw, który utknięty w kącie źrenicy niczym nit
Powraca, jak spichlerz na tyłach peronu, i krąży po orbicie przegubu, wysysając
Z resztek przytomności korodowany tlenem szpik. Rzuty szarpnięć za
Kołnierz gardła, dławienia kończącym się trawieniem dziennych przesunięć
Po szutrowych polach kwadratowych zwidzeń, bez dokładania kolejnych
Szczebli, bez odejmowania pozostałych piszczeli, w zasiewie zbutwiałego
Wejrzenia w nieprzeniknione wydmy skracanego czasu, niepozostawiającego
Żadnym manewrom choćby wiązki miejsca, odkładanego zawsze na kiedy
Indziej, gdzie miałaby rozewrzeć się dłoń wypłukana z najpłytszych szlaków,
Przewijających się nieustannie arabesek pomiędzy ramą jednostronnego
Wwikłania się w narastający odwrót wszelkich rezerw, a zepchniętym na
Dach wybojem tego, co, jak szpic, dawało krótką nać radości szybko
Chowających się doznań w podskórny miąższ spełzania na niczym, owemu
Rozsychaniu się kamieni. Rwane kreski bieżących splotów, odpoczynków
Blisko siebie, przy stole, przed szybą, na wprost trasy, są ostatnim
Przyczółkiem oddalającego się przebycia, czepliwym zaznaniem chomąt
Zmór przyszłego roztrojenia, wychynięciem w płynny przestwór anonimowego
Końca. Nie kończy się przeto przenikanie do następnych uwarstwień, błon
Zestrzeliwujących się w jeden, żrący wyciek. Wyekstrahować z jaźni sznur.
Biec ostrzem linii skręcającej poza wzięty w pacht bodący obszar, tułaczy
Placet uskoków, by w nikłym obrysie sinego paznokcia dali złapać dech, i
Półsennie nie trwać na burcie samego tylko zaniku. Szorstki wizg przeoczonych
Nocy przynosi sumy potknięć lub skrzypień w przeholowanym brzegu
Każdego wskazania na piaszczystą grań, skąd wzrasta studzienny obwód i pion,
Więc odłów zawilgłych płacht stromego przeciążenia kierunkuje dalsze
Rozwidlenia, by przydrożnie fastrygę cienia dowlekać, aż za grodzie jątrzącego
Się tła. Kumulacja dna. Spękane wajchy grzebią w sobie najgłębsze osie, byś miał
Już bez niczego tak trwać, jak rulowany podest dreszczu, w zatorze sprzętów,
Zbytków, opakowań po lekach i wodnistych śmieci u kraty miejskiego ścieku,
Rozgałęzionych podziemnych kanałach naszego koczowiska, skrywającego
Wszelkie napięcia na skroniach, wypalone gwoździem utraty szczeliny, kiedy
Ostatecznym okazuje się widok czterech grabarzy błyskawicznie zasypujących
Dół czterema szpadlami. Plankton ościstych zjaw. Koścista pulsacja wydrążonych pni.
Są stałym omamem nieprzechodnich kłącz tamtego, sprzed otchłannej
Bruzdy, życia, kręcącego się w kółko wokół najbardziej przyziemnych,
Garbowanych podmuchami spraw, który utknięty w kącie źrenicy niczym nit
Powraca, jak spichlerz na tyłach peronu, i krąży po orbicie przegubu, wysysając
Z resztek przytomności korodowany tlenem szpik. Rzuty szarpnięć za
Kołnierz gardła, dławienia kończącym się trawieniem dziennych przesunięć
Po szutrowych polach kwadratowych zwidzeń, bez dokładania kolejnych
Szczebli, bez odejmowania pozostałych piszczeli, w zasiewie zbutwiałego
Wejrzenia w nieprzeniknione wydmy skracanego czasu, niepozostawiającego
Żadnym manewrom choćby wiązki miejsca, odkładanego zawsze na kiedy
Indziej, gdzie miałaby rozewrzeć się dłoń wypłukana z najpłytszych szlaków,
Przewijających się nieustannie arabesek pomiędzy ramą jednostronnego
Wwikłania się w narastający odwrót wszelkich rezerw, a zepchniętym na
Dach wybojem tego, co, jak szpic, dawało krótką nać radości szybko
Chowających się doznań w podskórny miąższ spełzania na niczym, owemu
Rozsychaniu się kamieni. Rwane kreski bieżących splotów, odpoczynków
Blisko siebie, przy stole, przed szybą, na wprost trasy, są ostatnim
Przyczółkiem oddalającego się przebycia, czepliwym zaznaniem chomąt
Zmór przyszłego roztrojenia, wychynięciem w płynny przestwór anonimowego
Końca. Nie kończy się przeto przenikanie do następnych uwarstwień, błon
Zestrzeliwujących się w jeden, żrący wyciek. Wyekstrahować z jaźni sznur.
Biec ostrzem linii skręcającej poza wzięty w pacht bodący obszar, tułaczy
Placet uskoków, by w nikłym obrysie sinego paznokcia dali złapać dech, i
Półsennie nie trwać na burcie samego tylko zaniku. Szorstki wizg przeoczonych
Nocy przynosi sumy potknięć lub skrzypień w przeholowanym brzegu
Każdego wskazania na piaszczystą grań, skąd wzrasta studzienny obwód i pion,
Więc odłów zawilgłych płacht stromego przeciążenia kierunkuje dalsze
Rozwidlenia, by przydrożnie fastrygę cienia dowlekać, aż za grodzie jątrzącego
Się tła. Kumulacja dna. Spękane wajchy grzebią w sobie najgłębsze osie, byś miał
Już bez niczego tak trwać, jak rulowany podest dreszczu, w zatorze sprzętów,
Zbytków, opakowań po lekach i wodnistych śmieci u kraty miejskiego ścieku,
Rozgałęzionych podziemnych kanałach naszego koczowiska, skrywającego
Wszelkie napięcia na skroniach, wypalone gwoździem utraty szczeliny, kiedy
Ostatecznym okazuje się widok czterech grabarzy błyskawicznie zasypujących
Dół czterema szpadlami. Plankton ościstych zjaw. Koścista pulsacja wydrążonych pni.
Maciej Melecki
Bermudzkie historie
Maciej Melecki, Zawsze wszędzie indziej (Wybór wierszy 1995-2005), wyd. Portret, Olsztyn, 2008
Maciej Melecki, Przester, wyd. WBPiCK, Poznań, 2009
Pola toku (WBPiCAK, Poznań, 2013