Paweł Marcinkiewicz
wiersze A.R. Ammonsa
Paweł Marcinkiewicz
A.R. Ammons: wiersze o tajemnicy
Przed kilkoma tygodniami ukazała się w szacownym nowojorskim wydawnictwie Norton & Norton Company książka pod zastanawiającym tytułem – Bosh and Flapdoodle, co można by przetłumaczyć na polski jako „brednie i smalone duby.” Jest autorem jest (a raczej był) A.R. Ammons, zmarły niedawno, być może najwybitniejszy poeta amerykański końca dwudziestego wieku. Książka zawiera wiersze, na którymi poeta pracował do ostatnich dni przed śmiercią, lecz, jako że nie zdążył nadać im ostatecznej formy, została przygotowana do druku przez jego żonę i syna.
Tytuł książki jest z pewnością ironiczny, jakby autor brał w cudzysłów przynależną swojemu wiekowi powagę. Niemniej zastanawiający jest fakt, że Ammons, autor radykalnie eksperymentalnych utworów, do szpiku kości amerykański, przemawia głosem dziwnie znajomym polskim czytelnikom. Jest w nim ton bezpośredni i szorstki, jakby wyzuty z retoryki i literackiej gładkości. Podobną nutę możemy odnaleźć u późnego Miłosza: „stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu”, i u Herberta:, „kiedy byłem bardzo chory opuścił mnie wstyd”, lub wreszcie Różewicza: „liczę stopnie liczę lata/ 148 stopni/ to nie żarty/ oddycham głęboko/ za żywych i za umarłych.”
Wiersze Ammonsa pokazują, że starość wydobywa z poetów głos, który uwalnia się z formalnych zawiłości i zaczyna mówić wprost o tym, co najistotniejsze, a czym jest tajemnica życia i śmierci. Lecz należy pamiętać – i tu za sprawą ironii poezja Ammonsa różni się od poezji jego polskich kolegów po piórze – że wobec tej tajemnicy nawet nasza największa mądrość to tylko „brednie i smalone duby”.
A.R. Ammons
Nie tędy droga
Więc spytałem kucharza w barze (ponieważ,
jak sądzę, jest właścicielem lokalu), co przyniósł panu
Święty Mikołaj: dość napastliwy tekst, zważywszy na to,
że ledwie znam faceta: żona i ja wpadamy
tam od czasu do czasu w drodze do Syracruse,
ponieważ ruch jest duży, jajka są dobre, a
kelnerki uprzejme: wtedy on odpowiada: och,
to i owo: więc ja powiedziałem: – żaglówkę:
(próbowałem odgadnąć, czy był naprawdę nadziany):
spluwę, powiedziałem, może był jednym z tych
kolesi: mam pełno spluw, odparł: cóż,
nie sądzę, że naprawdę powiedział mi, co dostał,
może jakieś ciuchy: zbyt był zajęty obracaniem
jajek, przypiekając je na brązowo: w drodze
do Syracruse dokończyłem to sobie w myślach: on
się wkurzył: dlaczego pan pyta, mówi: więc próbuję
go uspokoić: nie jestem zbyt stary, żeby można było
się ze mnie śmiać: powiedziałem: chyba jestem trochę
starszy niż pan, więc byłem ciekaw, ponieważ rozczarowałem
samego siebie, gdy żona mnie spytała przed świętami,
co chcę pod choinkę: nic mi nie przychodziło
do głowy: co to znaczy, że niczego
się nie chce od Mikołaja: więc byłem ciekaw, co
pan mógł chcieć, lub czy się panu podobało
to, co pan dostał: cóż (czytelniku), ta
ostatnia kwestia nie brzmi tak dobrze, jak ją sobie
wymyśliłem w okolicach Lafayette: trochę się
boję, że następnym razem, gdy się tam zatrzymam
facet powie: słuchaj pan, mam już tyle lat,
że nie musi mnie pan pytać, co mi przyniósł Mikołaj,
a ja mu odpowiem: cóż, jest Wielkanoc, więc
nie mam zamiaru pytać o tamte jajka...
Dobry boże
Śmigał w górę tak często, że nazywałem go
śmigaczem: lecz teraz dynda i ledwie się przebudza
lub traci wigor i znów kładzie się spać: mówię mu:
wstawaj stary, lecz wiecie, to tylko
ja, więc nie bierze moich pogróżek do serca, by tak
rzec: jest bardziej leniwy niż chory pies, któremu
nie chce się nawet podnieść łba, by powęszyć: zawsze
bawił mnie, jako pożyteczny dowód na ten ironiczny fakt, że
duch, który nie ma substancji, potrafi
poruszyć ciało: myśli, widoki, zapachy
skwierczą w przewodach umysłu (jakby to była
substancja) a on, a on, jak wiecie, po prostu
reaguje, rozgrzewa się, wypełnia, wydłuża, twardnieje
bez pomocy rąk czy ust, bez dotyku: a zatem
winniśmy uważać ducha za źródło ogromnej
siły i zdawać sobie sprawę, że dopóki działa,
działa wspaniale, lecz później w naszym życiu,
duch może chcieć, a ciało jest słabe
jak to wielokrotnie słyszałeś: mógłbyś przypuścić,
że w tym momencie duchowi nie bardzo się chce, bo
inaczej by na coś wpadł: lub może twój śmigacz,
długo pogrążony we śnie, stał się bezużyteczny: to jest jak
dzień radykalnej separacji, która umieszcza cię
na powrót w miejscu sprzed początku świata samotnego:
obejmują cię jedynie ściany twojego grobu, a
ziemia na której leżysz, to jedyne, co leży na tobie: to
straszne, na szczęście są na to lekarstwa
implanty, zastrzyki, świerszczyki: świat
ma na podorędziu tyle drugich
i trzecich okazji, że wpadamy w zdumienie
nad jego zmyślnością, z tak wielu można skorzystać
na tyle sposobów, co daje biedakowi
pewną szansę...
przeł. Paweł Marcinkiewicz
A.R. Ammons: wiersze o tajemnicy
Przed kilkoma tygodniami ukazała się w szacownym nowojorskim wydawnictwie Norton & Norton Company książka pod zastanawiającym tytułem – Bosh and Flapdoodle, co można by przetłumaczyć na polski jako „brednie i smalone duby.” Jest autorem jest (a raczej był) A.R. Ammons, zmarły niedawno, być może najwybitniejszy poeta amerykański końca dwudziestego wieku. Książka zawiera wiersze, na którymi poeta pracował do ostatnich dni przed śmiercią, lecz, jako że nie zdążył nadać im ostatecznej formy, została przygotowana do druku przez jego żonę i syna.
Tytuł książki jest z pewnością ironiczny, jakby autor brał w cudzysłów przynależną swojemu wiekowi powagę. Niemniej zastanawiający jest fakt, że Ammons, autor radykalnie eksperymentalnych utworów, do szpiku kości amerykański, przemawia głosem dziwnie znajomym polskim czytelnikom. Jest w nim ton bezpośredni i szorstki, jakby wyzuty z retoryki i literackiej gładkości. Podobną nutę możemy odnaleźć u późnego Miłosza: „stary lubieżny dziadu, pora tobie do grobu”, i u Herberta:, „kiedy byłem bardzo chory opuścił mnie wstyd”, lub wreszcie Różewicza: „liczę stopnie liczę lata/ 148 stopni/ to nie żarty/ oddycham głęboko/ za żywych i za umarłych.”
Wiersze Ammonsa pokazują, że starość wydobywa z poetów głos, który uwalnia się z formalnych zawiłości i zaczyna mówić wprost o tym, co najistotniejsze, a czym jest tajemnica życia i śmierci. Lecz należy pamiętać – i tu za sprawą ironii poezja Ammonsa różni się od poezji jego polskich kolegów po piórze – że wobec tej tajemnicy nawet nasza największa mądrość to tylko „brednie i smalone duby”.
A.R. Ammons
Nie tędy droga
Więc spytałem kucharza w barze (ponieważ,
jak sądzę, jest właścicielem lokalu), co przyniósł panu
Święty Mikołaj: dość napastliwy tekst, zważywszy na to,
że ledwie znam faceta: żona i ja wpadamy
tam od czasu do czasu w drodze do Syracruse,
ponieważ ruch jest duży, jajka są dobre, a
kelnerki uprzejme: wtedy on odpowiada: och,
to i owo: więc ja powiedziałem: – żaglówkę:
(próbowałem odgadnąć, czy był naprawdę nadziany):
spluwę, powiedziałem, może był jednym z tych
kolesi: mam pełno spluw, odparł: cóż,
nie sądzę, że naprawdę powiedział mi, co dostał,
może jakieś ciuchy: zbyt był zajęty obracaniem
jajek, przypiekając je na brązowo: w drodze
do Syracruse dokończyłem to sobie w myślach: on
się wkurzył: dlaczego pan pyta, mówi: więc próbuję
go uspokoić: nie jestem zbyt stary, żeby można było
się ze mnie śmiać: powiedziałem: chyba jestem trochę
starszy niż pan, więc byłem ciekaw, ponieważ rozczarowałem
samego siebie, gdy żona mnie spytała przed świętami,
co chcę pod choinkę: nic mi nie przychodziło
do głowy: co to znaczy, że niczego
się nie chce od Mikołaja: więc byłem ciekaw, co
pan mógł chcieć, lub czy się panu podobało
to, co pan dostał: cóż (czytelniku), ta
ostatnia kwestia nie brzmi tak dobrze, jak ją sobie
wymyśliłem w okolicach Lafayette: trochę się
boję, że następnym razem, gdy się tam zatrzymam
facet powie: słuchaj pan, mam już tyle lat,
że nie musi mnie pan pytać, co mi przyniósł Mikołaj,
a ja mu odpowiem: cóż, jest Wielkanoc, więc
nie mam zamiaru pytać o tamte jajka...
Dobry boże
Śmigał w górę tak często, że nazywałem go
śmigaczem: lecz teraz dynda i ledwie się przebudza
lub traci wigor i znów kładzie się spać: mówię mu:
wstawaj stary, lecz wiecie, to tylko
ja, więc nie bierze moich pogróżek do serca, by tak
rzec: jest bardziej leniwy niż chory pies, któremu
nie chce się nawet podnieść łba, by powęszyć: zawsze
bawił mnie, jako pożyteczny dowód na ten ironiczny fakt, że
duch, który nie ma substancji, potrafi
poruszyć ciało: myśli, widoki, zapachy
skwierczą w przewodach umysłu (jakby to była
substancja) a on, a on, jak wiecie, po prostu
reaguje, rozgrzewa się, wypełnia, wydłuża, twardnieje
bez pomocy rąk czy ust, bez dotyku: a zatem
winniśmy uważać ducha za źródło ogromnej
siły i zdawać sobie sprawę, że dopóki działa,
działa wspaniale, lecz później w naszym życiu,
duch może chcieć, a ciało jest słabe
jak to wielokrotnie słyszałeś: mógłbyś przypuścić,
że w tym momencie duchowi nie bardzo się chce, bo
inaczej by na coś wpadł: lub może twój śmigacz,
długo pogrążony we śnie, stał się bezużyteczny: to jest jak
dzień radykalnej separacji, która umieszcza cię
na powrót w miejscu sprzed początku świata samotnego:
obejmują cię jedynie ściany twojego grobu, a
ziemia na której leżysz, to jedyne, co leży na tobie: to
straszne, na szczęście są na to lekarstwa
implanty, zastrzyki, świerszczyki: świat
ma na podorędziu tyle drugich
i trzecich okazji, że wpadamy w zdumienie
nad jego zmyślnością, z tak wielu można skorzystać
na tyle sposobów, co daje biedakowi
pewną szansę...
przeł. Paweł Marcinkiewicz