Krzysztof Śliwka
Dziennik
Grudzień 2009
2009-12-12 10:59
Głupi Wiesiu. To było w siedemdziesiątym szóstym, może siedemdziesiątym siódmym roku. Klatkę schodową wypełniały zapachy pieczonych ciast i smażonego karpia. Pomiędzy piętrami niósł się cichy pomruk kolęd. Od trzech dni śnieg zasypywał dokładnie wszystko, zacierał wszelkie kontury, sprawiał, że śmietnik, ławki, parking, piaskownica i okoliczne trawniki zlewały się w jedną całość. Do moich zadań należało tarcie lasek chrzanu, ubieranie choinki i regularne nawiedzanie śmietnika, bowiem tego dnia mamuśka produkowała więcej śmieci niż zwykle. Nie powiem, żebym był z tego powodu zadowolony. Wolałem po raz kolejny oglądać Dziadka do orzechów, przygody Kaja i Gerdy albo Opowieść wigilijną z Albertem Finney’em w roli Ebenezera Scrooge’a. On jeden, sam jak palec, i te wredne duchy. Każdemu na jego miejscu puściłby nerw. Nie dane mi było jednak oglądać tego biedaka, bowiem mamuśka wynurzyła się z kuchni i wskazała palcem na kosz pełen śmieci. Skąd ona tyle tego bierze, pomyślałem. Wyszedłem na ciemny korytarz, po omacku doszedłem do kontaktu. W świetle bladych żarówek ujrzałem Głupiego Wiesia. Siedział na schodach z głową opartą o kolana. Minąłem go szerokim łukiem. Nawet nie drgnął. Kiedy wracałem tkwił w tej samej pozycji. Nie ruszył się nawet o centymetr. Podchodząc do drzwi zgasło światło. Tym samym jego kontur rozmył się i uleciał w niebyt. Postawiłem kosz pod zlewem. Mamuśka kończyła przygotowywanie wigilijnej kolacji. Podgrzewała właśnie postny barszcz, kiedy wypaliłem z grubej rury: Na schodach siedzi Głupi Wiesiu. Mamuśka pomyślała, że to mój kolejny durny żart. Zaczęła przelewać barszcz z garnka do wazy. Powtórzyłem raz jeszcze: Na schodach siedzi Głupi Wiesiu. W końcu zaiskrzyły jej styki. Jak to siedzi? – zapytała. Normalnie. Siedzi i się nie rusza. Mamuśka przystrojona w kuchenny fartuch wybiegła na klatkę jak poparzona. Cyknęła światło. Głupi Wiesiu na powrót stał się realną postacią. Usiadła obok niego. Powiedziała mu coś do ucha. Głupi Wiesiu wstał i ruszył za nią w kierunku mieszkania. Naprędce zrobiła jeszcze jedną paczkę i cichcem upchnęła między inne prezenty. Siedzieliśmy w milczeniu. Głupi Wiesiu zajął miejsce, które każdego roku świeciło pustką. Było przeznaczone dla niespodziewanego gościa, dla głodnego wędrowcy, dla przybysza znikąd. Po odmówieniu „Ojcze nasz” przełamaliśmy się opłatkiem. Fajerwerków nie było. Tradycyjnie życzyliśmy sobie miłości, zdrowia i takich tam, ble, ble ble. Pogodzeni, nabuzowani witalnością, zabraliśmy się za pałaszowanie półmisków z dwunastoma potrawami. Głupi Wiesiu musiał być chyba bardzo głodny, bo wymiatał z talerza wszystko, co nałożyła mu mamuśka. Patrzyliśmy na niego jak na pastuszka z Betlejem, jak na Króla, który przybył obdarować nas czymś więcej niż tylko wystanymi w kolejce pomarańczami, bananami i wyrobami czekoladopodobnymi. Gdyby był moim bratem to pewnie słuchalibyśmy razem Beatlesów, budowalibyśmy szałasy na gliniankach i czytali namiętnie Kapitana Żbika. Głupi Wiesiu miał jednak inny plan. Szedł własną drogą. I nikt nie miał prawa mu w tym przeszkodzić. Po kolacji przyszedł czas na prezenty. Mój różnił się od innych tym, że wystawała z niego ogromna rózga. Głupi Wiesiu cieszył się ze swojego prezentu jak głupi. Nawet go nie rozpakował. Wstał od stołu i podziękował. Mamuśka namawiała go, aby się u nas przespał. On jednak postawił na swoim: chciał wracać do domu. Nie mogliśmy go zatrzymać na siłę. Widzieliśmy z okna jak idzie przez śnieg z prezentem pod pachą i znika między blokami. Być może wrócił do domu. Być może zboczył z drogi i przeniósł się do innej klatki, przytulił do kaloryfera i stał całkiem niewidzialny. Jak pył.
2009-12-03 20:40
Filip powiedział dzisiaj, że widział na drzewie ślimaki i węże, które ssały smoczki trzymając w ramionach pluszowe misie. Szymek nie chciał w to uwierzyć.
2009-12-03 14:05
Pleśniara zasnął na ławce i już się nie obudził. Był fioletowy na twarzy od dynksu i najtańszych jaboli. Nie tak dawno jeszcze potrafił na rozpędzonym Komarku zderzyć się ze ścianą sali gimnastycznej, a po kilku dniach ściągnąć gips, którym obłożono mu obojczyk. Kiedy ktoś wołał w jego kierunku: Hendehoh, podnosił ręce do góry. Jedna z nich była o pięć centymetrów krótsza. Nie przeszkadzało mu to jednak w niczym. Pleśniara pozbawiony był instynktu samozachowawczego. Skakał na łamańca do basenu z najwyższego piętra trampoliny. Wydawało się, że spadnie na plecy lub brzuch. On jednak tuż nad lustrem wody prostował się i precyzyjnie pikował w odmętach zielonkowatej berbeluchy. Innym razem, kiedy nauczycielka od fizyki kazała mu pójść po rodziców, bo już była na skraju załamania nerwowego, on zamiast wyjść drzwiami wyskoczył przez okno na łącznik pomiędzy szkołą a salą gimnastyczną. Uczniowie zebrani w gabinecie biologicznym widzieli go tylko w przelocie. Pleśniara oczywiście wyszedł z opresji bez najmniejszego zadrapania. Od samego początku naszej znajomości ostrzyliśmy na siebie zęby. Praliśmy się po mordach przy każdej okazji. Tak nam to weszło w krew, że tydzień bez napierdalanki uznawaliśmy za stracony. A zaczęło się od tego jak Pleśniara skubnął mi z torby szmal przeznaczony na opłatę szkolnych obiadów i schował go pod gips, który właśnie nosił na lewej ręce. Jebany zakała! Wtedy po raz pierwszy sprawiłem mu ostry oklep, mimo że był ode mnie o dwa lata starszy. Czasami nasze sparingi były wyrównane. Rozchodziliśmy się z zakrwawionymi wargami, przestawionymi nosami, zasiniaczonymi oczodołami. Tamtej zimy pod koniec lat siedemdziesiątych nie chciało nam się tarzać po śniegu. Było za zimno. Staliśmy w sporej odległości od siebie. Poza tym Pleśniara zadekował się na lipie rosnącej przy torowisku i coś najwyraźniej knuł, coś kombinował w tej swojej zrytej łepetynie. Reszta zjeżdżała na butach prawie pod bramę wjazdową koło szkolnej stołówki. Tylko Łuczyn, najspokojniejszy pod słońcem tłuścioch, stał pod lipą i z zazdrością obserwował nasze wyczyny, kolejne bite rekordy. Pleśniara nie czekał zbyt długo, wykorzystał nadarzającą się okazję, wyciągnął z rozporka fiuta i odlał się wprost na jego głowę. Zastygliśmy jak lodowe figury. Łuczyn, kiedy tylko zdał sobie sprawę, że to nie deszcz, zaczął ryczeć. Jedynie Pleśniara cieszył ryło. Jego rechot niósł się po okolicy podnosząc do granic możliwości poziom naszego wkurwienia. Zebraliśmy się pod drzewem: Wiśnia, Cenar, Chmielu i inni. Włosy na głowie Łuczyna zaczęły sztywnieć i zamieniać się w sople. Byliśmy zdecydowani na wszystko.
2009-12-01 00:12
Z kawalerki na czwartym piętrze dokładnie widać było obrys ścieżek, trawników, śmietnika, piaskownicy i parkingu. Na wprost szkliły się dziesiątki podobnych okien. Zamaskowane firankami kryły tajemnice, o których tylko szeptało się na osiedlu. Nikt nie odważył się mówić głośno, bo mógł się narazić. Komu? Tego już nie wiadomo. Lepiej było trzymać jadaczkę pod kontrolą, przymykać oczy, milczeć, a fama i tak jakimś cudem rozchodziła się od klatki do klatki, od bloku do bloku, z prędkością światła. Milczało się więc o tym jak starszy sierżant Maluga zapałował na śmierć ojca Pelego, albo o ruskich z naszej jednostki, którzy posuwali w lasku stukniętą Luśkę, a na koniec włożyli jej między nogi pokaźnych rozmiarów szyszkę. Nikt nie rozpowiadał o tym jak Cent zrobił ze swojej chaty melinę i sprzedawał przeszmuglowane z Czechosłowacji jabłkowe wina. Stare dewotki udawały, że nic nie wiedzą na temat Murzyna, który rozebrał się do majtek i biegał po osiedlu z tasakiem w dłoni, bo odbiła mu po pijaku szajba, a potem już jako recydywa odsiadywał wyrok za usiłowanie morderstwa. Nikt nie słyszał strzałów, kiedy porucznik Sikora zabarykadował się w mieszkaniu na trzecim piętrze i strzelał z okna do kogo popadnie, bo ponoć zdradziła go żona. Cicho-sza! Morda w kubeł. Po co zawracać sobie głowę jakimiś pierdołami.
2009-12-01 00:10
Walec był maminsynkiem, ale dało się z nim żyć. Matka prasowała mu ciuszki i co chwilę ganiała do łazienki, aby mył ręce. Jakby tego było mało, pakowała mu tornister, upychała między książki kanapki i zawsze dawała całusa w policzek na pożegnanie. Ojciec Walca był jej przeciwieństwem. Od kiedy przeszedł na rentę z powodu pylicy płuc, której nabawił się w hucie Szklary, przesiadywał w domu i robił nam naleśniki. Najlepsze pod słońcem naleśniki z truskawkowym nadzieniem. Chociaż z roku na rok wyglądał coraz gorzej wciąż dopisywał mu humor. Któregoś razu Stefan stał nad patelnią i smażył naleśnikowe placki, a my słuchaliśmy „Help” The Beatles. Na okładce widniało czterech facetów w czarnych pelerynach na białym tle. Machali coś rękami. Brakowało im jedynie chorągiewek. Nie wiedziałem co chcieli przekazać tym tajnym szyfrem. Czyżby wołali o pomoc? Mniejsza o to. Najważniejsza i tak była muzyka. Pierwszym utworem jakoś mnie nie zachwycili, ale potem było już tylko lepiej i lepiej. Zaczynając od The Night Before, Ticket to Ride, kończąc na szalonym Dizzy Miss Lizzie. Oszalałem. Po prostu dostałem bzika na ich punkcie. Zostałem bitlem!
2009-12-01 00:02
Nastała era pikolaków. Wszyscy moi kumple śmigali w butach z czubem, na obcasie, tylko moje stopy upchane były w obciachowe kozaczki z materiału skóropodobnego. Czułem żal do całego świata. Każdy mógł być Paulem czy Johnem, ja zaś zatrzymałem się na etapie Karela Gotta i Drupiego. Każdego dnia błagałem mamuśkę, żeby kupiła mi pikolaki. Zacząłem zmywać naczynia, odkurzać i wynosić na czas śmieci. Odprowadzałem siostrę do przedszkola, a nawet zmawiałem wieczorami gorliwe zdrowaśki. Mamuśka była nieugięta. Połamiesz sobie w nich nogi, mówiła, a ja jej tłumaczyłem, że nie o nogi tu chodzi, a o ogólnoludzkie porozumienie Klubu Samotnych Serc Sierżanta Pieprza. Ona na to, że mi coś odpieprza. Nic mi nie odpieprza. Łamiesz mi serce, mówię, sprawiasz, że staje się klasowym pośmiewiskiem, a przecież mógłbym być chociaż jak Ringo Starr, najbrzydszy z całej czwórki, ale jakże szczęśliwy. Te argumenty chyba przekonały mamuśkę, bo przy najbliższej wypłacie ruszyliśmy na miasto w poszukiwaniu pikolaków. Na osiedlu bitle byli w mniejszości. Tu brylowali stonsi w welurach z Krapkowic. Stonsi bratali się z proletariatem, a The Beatles to była dla nich kupa słodkiego gówna. Oni woleli brud i wino pod sklepem. A kiedy już się upili to grali na rozstrojonych gitarach pod blokiem Angie, smętną pieśń o utraconej miłości. Inaczej było na mieście. Ten rewir został opanowany przez gitoli i zamkowców. To już nie były wiosenne opryski. Tu robiło się tatuaże, sznyty i połyki. Tu flekowało się cweli i zaciągało do ciemnych bram przypadkowych przechodniów. Tu pito brzozówkę, autowidol, ćmagę i pędzoną po nocach księżycówkę. Tu od lat rządził Zdzichu Kieliszek, najstarszy rangą wśród zamkowców. Kielich z koleszkami ścigał bitli i stonsów. Lepiej było nie wchodzić im w drogę. Miałem to szczęście, że znałem Kielicha osobiście i praktycznie byłem nietykalny. Pierwszy raz upiłem się z nim jak miałem osiem lat na weselu jego siostry. Siedziałem pomiędzy Zdzichem a Wieśkiem, którzy polewali sobie czystą z partyzanta, mnie zaś raczyli piwem Ziębickim. Oni zapijali oranżadą, ja natomiast zażerałem się jajkami w majonezie. Być może w oczach Zdzicha byłem twardzielem, ale kiedy po trzeciej szklance wpadłem pod stół i zarzygałem buty weselników sprawy potoczyły się inaczej niż to sobie zaplanowałem. Obudziłem się we własnym łóżku. Obok stała miska wypełniona żółcią i resztkami jajek w majonezie. Na sam widok wyrzuciłem z siebie to czego w żołądku już dawno nie było. Leciało jak z hydrantu. Nawet nosem. Moją głowę rozsadzały laski dynamitu. Język drętwiał. Gardłem przetaczały się piaskowe burze na przemian z kulistymi piorunami. Biłem się w pierś i zarzekałem: już nigdy, nigdy więcej nie wezmę tego świństwa do ust. Cóż, czasami lepiej milczeć, niż się posiłkować mocnym, bezwzględnym postanowieniem. Kielich jeszcze kilka razy namówił mnie na ostre picie, ale wtedy byłem już bitlem i kumplowanie z przywódcą zamkowców uważałem za nie lada wyróżnienie.
Krzysztof Śliwka
fot. Karol Krukowski


Niepogoda dla kangura - 1996
Gambit - 1998
Sztuka koncentracji - 2002
Dżajfa & Gibana 2008
Budda Show, 2013






Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie