Marcin Zegadło
RAPTULARZ NOCNY JAKO KSIĘGA - Arkadiusz Frania, artpapier 1 lipca 13 (85)/2007
Józef Czechowicz w szkicu „Tezy do manifestu” pisał: „Sztuka to najwyższy wyraz samoświadomości ludzkości. Poeta tworząc dzieło, odbiorca zaś, przeżywając je – odnajdują wyrażony w symbolu artystycznym obraz własnego ja. Sztuka jest synonimem bytu” (J. Czechowicz: „Wyobraźnia stwarzająca. Szkice literackie”. Oprac. Tadeusz Kłak, Lublin 1972). Zalecałbym powtórne przeczytanie środkowego zdania. Ta myśl wybitnego twórcy awangardowego jest mi szczególnie bliska w „robocie recenzenckiej”. Każde odczytywanie wiersza to w istocie poszukiwanie siebie, mimo iż nieraz skłonni jesteśmy do rozbudowanych egzegez krytycznych, mniej lub bardziej wiarygodnych esów-floresów erudycyjnych. Do myśli Czechowicza pozwolę sobie dodać kilka drobiazgów: badacz, rozkodowując na własny rachunek wiersze danego autora, jednocześnie szyfruje swój tekst interpretacyjny, więc krytyka jest niczym innym, jak gubieniem i odnajdywaniem siebie podczas zbliżeń czytelniczych z utworem, można więc mówić tu o seksualności relacji nadawca – odbiorca (poeta – recenzent).
Wielką frajdę sprawia mi kartografowanie nowych terytoriów lirycznych, z jeszcze silniejszymi emocjami zasiadam do lektury drugiej książki autora, który miał coś ważnego do przekazania w prymicji artystycznej. Najnowsza praca liryczna Marcina Zegadły „nawyki ciał śpiących” ukazała się z początkiem 2006 roku nakładem krakowskiego Wydawnictwa Zielona Sowa. Poprzednia książka częstochowskiego autora („Monotonne rewolucje”. Łódź 2003) mogła zaostrzyć apetyt człowiekowi głodnemu liryki klimatycznej, tj. liryki przesyconej niepokojem aury metafizycznej. I tym razem obok propozycji Zegadły nie można przejść obojętnie, a dla tych, którzy wykażą się cierpliwością, wiersze odwdzięczą się ujawnieniem sekretnych przejść.
Książka przykuwa uwagę znakomitym tytułem, wiodącym od razu do trzech pokoi interpretacyjnych: „nawyki” (rys monotonnych zabiegów i zbiegów życia), „ciała” (somatyczna realność), „śpiące” (kontekst seleniczny), przy czym zbitka „ciała śpiące” to nie tylko błyskotliwy oksymoron ontologiczny, lecz również sygnał rozchwiania porządku. Zegadło niby po staremu eksploruje chwilę w niemal impresjonistycznym zatraceniu, ale codzienność jawi się prawie zawsze jako universum. Guillaume Apollinaire stawiał sprawę jasno: „Można się oprzeć na jakimś fakcie codziennym: spadająca chusteczka może być dla poety dźwignią, za pomocą której poruszy on cały wszechświat” (G. Apollinaire: „Wybór pism”. Przeł. Maciej Żurowski, Warszawa 1980).
Każdy moment, minuta, kilkanaście sekund potrafią wessać niepoliczalne wątki jednostkowego istnienia; zwykle wyznanie jest adresowane do „ty” tożsamego z „ja onirycznym”: „ta sama odległość dzieli mój cień // od twojego cienia kiedy wpadamy pod księżyc / jak w światło rozpędzonego pociągu” (s. 26). Toteż w zależności od tego, czy podmiot liryczny ustawia przed sobą zwierciadło czy też lustro weneckie, abonentem będzie albo „alter ego” na własny użytek, albo nieświadomy bohater ukrytej kamery. W obu przypadkach pozostaje do opisu pomięta struktura bytu. Bardzo się cieszę, że Marcin Zegadło nie moralizuje, a wiersze zmierzają nie do chwytliwej, kawiarnianej puenty, ale otwierają szansę na kolejną apokalipsę zwykłego dnia. Na tak rozumianej arenie „pseudokatastroficznej” często dochodzi do kolizji słów i obrazów; zapodziała się potęga mowy: „niewiele znaczą cudowne / przemiany czepianie się języków jak wygasłych lontów” (s. 18), „zerwany język” (s. 7), „obrzękły alfabet” (s. 8), „ścięte pismo” (s. 7).
W efekcie dostajemy – zamiast wyćwiczonych tańców – pojedyncze, rwane kroki nieznanego układu choreograficznego. Ale czy potrzebny jest w dobie relatywizmu moralno-psychicznego kurs tańca klasycznego? Odkąd Stanisław Wyspiański wprowadził na scenę polskiej literatury, historii i polityki chochole podrygi, już nie ma powrotu do walca czy choćby poczciwego mazura.
Jeżeli w muszli zaklęty jest szum morza, to wiersze Zegadły zapamiętały sen. Autor jednak nie zapisuje konkretnych przywidzeń nocnych, lecz na rzeczywistość nakłada lunatyczną szybkę, która unieważnia dotychczasowe kategorie zdarzeń, zakłóca perspektywiczność, modyfikuje proporcje, łamie odległość („plączą / się nici powiązań”, s. 22; „inny wariant / innej astronomii”, s. 5), stąd wydatnie rozbudowany motyw mgielny i akwatyczny. Woda staje się naturalnym, przyrodzonym środowiskiem homo sapiens, a rzeka to najmocniejsza forma żywiołu, pramateria, archetyp, prototyp życia („wszystko bierze swój początek / w gęstej wodzie, pod napiętą skórą”, s. 32; „pochodzisz raczej od rzeki”, s. 8; „słuchaj uważnie. rzeka nie powtarza. nie wraca”, s. 10; „niedaleko stąd można wejść / do rzeki i nic się nie stanie. nikt nie / zacznie się starzeć. nic się nie urodzi”, s. 6), tajemnica nawet trwania industrialnego („przedmieście pachniało rzeką”, s. 9). Taki raster poetycki pozwala rozłożyć na punkty obraz spostrzeżeniowy, by zmontować nową konfigurację: „jeżeli rozpaść się to teraz i na inne światy” (s. 25). Sekwencyjny rytm obserwacji i asocjacyjna predyspozycja umysłu podmiotu owocują niezbornością między ciałem a jego odbiciem, jak w anamorfozie czy przekształceniu rysunku dziecka wyobrażającego za pomocą koślawych linii i kresek dom i szczęśliwą rodzinę (tzw. test Cormana).
Cyzelatorstwo jest wyraźne w fakturze omawianych liryków; do gospodarskich wysiłków warsztatowych przyznał się poeta w rozmowie z Tomaszem Jamrozińskim, opublikowanej pod znamiennym tytułem „Nawyki wyobraźni” w częstochowskim dodatku do „Dziennika Zachodniego” (nr z 10 lutego 2006, s. 3): „na pewnym poziomie przypomina to [pisanie] bardziej dłubanie w słowach, szukanie obrazów, które tylko w odpowiednim ujęciu uzyskują zamierzony sens, są w stanie o czymś opowiedzieć”.
Mimo stosowania laboratoryjnych przepisów, twórca nie uronił nic z mojego prywatnego mitu wiersza, którego jedynym powołaniem jest terroryzm liryczny. Może on przybrać dwie główne postacie: jesienną, czytelną, jasną, lub senną, utrudnioną, ciemną. Poezja Zegadły jest dość „wyboista”, „kamienista”, nasycona, zagęszczona, ale ja nie mam ochoty na sikacze i tanie wina, lecz na eliksiry, alkohol literacki. Już dawno poezja przestała być czytadłem do łóżka. Autor rozwiesza słowa-klucze, właściwie słowa-haczyki, kreujące wizje i mary snu na jawie. Gęsta, zbita, twarda jest siatka skojarzeń, bo poeta już nie nazywa nawet, ale oznacza, czy może lepiej powiedzieć: naznacza morfemy wierszy niczym drzewa, w których zagnieżdżają się przeczucia. Z tymi utworami radzę obchodzić się jak z mimozą, zamykającą się pod nieostrożnym, grubiańskim dotykiem; także znaczenia, gdy zbyt chirurgicznie zechcemy je posiąść, skryją się w samych słownych skorupach. W innej rozmowie z Jamrozińskim (z cyklu „Poeci gadają...”, zamieszczonego na stronie internetowej „undergrunt.info”) Zegadło zdobywa się na autokomentarz: „język, który puchnie i dobrze, że puchnie. świadomie rezygnuję z efektowności na rzecz pojedynczych rzeczy. mam zdecydowanie wrażliwość przymiotnikową (niestety). świadomie udostępniam kody”.
Sytuacje poetyckie kreowane przez Zegadłę odwołują się do krajobrazów miejskich prezentowanych bez wyjątku jako skaza na biografii, blizna, zimna przestrzeń muzealna, szpitalna sala imitująca stancję („zgaszone miasto nabite na / klasztorną wieżę”, s. 29), siedlisko innych ludzi („confetti bezwładnego mięsa”, s. 5), miejsce tymczasowych meldunków, pobytu na waleta i dożywotniego uwięzienia („miasta szumiące jak spuchnięte ule śpiące mrowiska”, s. 8). Możliwość odwrotu i nadzieję daje „leniwa prowincja” (s. 16) lub niejasny status ogrodu, który chciałoby się nazwać rajem: „niby pod powierzchnią miasta // kołysze się ogród” (s. 12).
Ostatecznie Marcin Zegadło tonację traffic wyparł polisemią notatek zawartych w prywatnym quasi-raptularzu nocnym. Lunarne podróże są maksymalnie egzystencjalne i rozkojarzone: „sen jest rozpędzonym kołem. ta sama pełnia / wiesza pajęczyny” (s. 6). Poeta żongluje światłem, nasącza nim zjawiskowość przemyślanego rozkładu godzin między brzaskiem a zmierzchem i przypadkowy wystrój nocy: „białe włosy światła kiedy sen jak dojrzałe lato / lepi się do skóry” (s. 8), „sine / światło” (s. 11), „światło upięte na krawędziach / rzęs” (s. 27), „zimne słońce umieszcza swój tatuaż / na twoim udzie” (s. 30). Cykliczność zasypiania i przebudzenia wyznacza sinusoidę własnego „być” i „nie być”, więc sen to symbol świata, życia i jego tajników, nieśmiertelności: „więc znowu wszystko dzieje się po zmierzchu” (s. 6), „tak jakby kiedyś wyświetlał się podobny sen” (s. 10), „na piętrach odnajdują ciała w przekwitłych kokonach” (s. 6). Zaburzenia równego pulsu muszą mieć konsekwencję w sferze totalnego postrzegania i niekończącej się reminiscencji.
Jeżeli, idąc za sugestią Piotra Śliwińskiego, umieszczoną na czwartej stronicy okładki, miałbym wprowadzić w obszar rozważań o poetyce Zegadły pojęcie „melancholii”, musiałbym traktować je nie jako utrapienie, stan psychicznego odrętwienia, abulii, ale narzędzie aktywnej analizy rzeczywistości, surrealistycznej refleksji imaginacjami, urojeniami, iluzjami, a w konsekwencji upojenie fantazmatami i duchowością bytu. Innymi słowy depresję można w odniesieniu do tej poezji traktować jako akt artystycznego opisu.
Marcin Zegadło: „nawyki ciał śpiących”. Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2006 [tom 82. Biblioteki „Studium”].
Wielką frajdę sprawia mi kartografowanie nowych terytoriów lirycznych, z jeszcze silniejszymi emocjami zasiadam do lektury drugiej książki autora, który miał coś ważnego do przekazania w prymicji artystycznej. Najnowsza praca liryczna Marcina Zegadły „nawyki ciał śpiących” ukazała się z początkiem 2006 roku nakładem krakowskiego Wydawnictwa Zielona Sowa. Poprzednia książka częstochowskiego autora („Monotonne rewolucje”. Łódź 2003) mogła zaostrzyć apetyt człowiekowi głodnemu liryki klimatycznej, tj. liryki przesyconej niepokojem aury metafizycznej. I tym razem obok propozycji Zegadły nie można przejść obojętnie, a dla tych, którzy wykażą się cierpliwością, wiersze odwdzięczą się ujawnieniem sekretnych przejść.
Książka przykuwa uwagę znakomitym tytułem, wiodącym od razu do trzech pokoi interpretacyjnych: „nawyki” (rys monotonnych zabiegów i zbiegów życia), „ciała” (somatyczna realność), „śpiące” (kontekst seleniczny), przy czym zbitka „ciała śpiące” to nie tylko błyskotliwy oksymoron ontologiczny, lecz również sygnał rozchwiania porządku. Zegadło niby po staremu eksploruje chwilę w niemal impresjonistycznym zatraceniu, ale codzienność jawi się prawie zawsze jako universum. Guillaume Apollinaire stawiał sprawę jasno: „Można się oprzeć na jakimś fakcie codziennym: spadająca chusteczka może być dla poety dźwignią, za pomocą której poruszy on cały wszechświat” (G. Apollinaire: „Wybór pism”. Przeł. Maciej Żurowski, Warszawa 1980).
Każdy moment, minuta, kilkanaście sekund potrafią wessać niepoliczalne wątki jednostkowego istnienia; zwykle wyznanie jest adresowane do „ty” tożsamego z „ja onirycznym”: „ta sama odległość dzieli mój cień // od twojego cienia kiedy wpadamy pod księżyc / jak w światło rozpędzonego pociągu” (s. 26). Toteż w zależności od tego, czy podmiot liryczny ustawia przed sobą zwierciadło czy też lustro weneckie, abonentem będzie albo „alter ego” na własny użytek, albo nieświadomy bohater ukrytej kamery. W obu przypadkach pozostaje do opisu pomięta struktura bytu. Bardzo się cieszę, że Marcin Zegadło nie moralizuje, a wiersze zmierzają nie do chwytliwej, kawiarnianej puenty, ale otwierają szansę na kolejną apokalipsę zwykłego dnia. Na tak rozumianej arenie „pseudokatastroficznej” często dochodzi do kolizji słów i obrazów; zapodziała się potęga mowy: „niewiele znaczą cudowne / przemiany czepianie się języków jak wygasłych lontów” (s. 18), „zerwany język” (s. 7), „obrzękły alfabet” (s. 8), „ścięte pismo” (s. 7).
W efekcie dostajemy – zamiast wyćwiczonych tańców – pojedyncze, rwane kroki nieznanego układu choreograficznego. Ale czy potrzebny jest w dobie relatywizmu moralno-psychicznego kurs tańca klasycznego? Odkąd Stanisław Wyspiański wprowadził na scenę polskiej literatury, historii i polityki chochole podrygi, już nie ma powrotu do walca czy choćby poczciwego mazura.
Jeżeli w muszli zaklęty jest szum morza, to wiersze Zegadły zapamiętały sen. Autor jednak nie zapisuje konkretnych przywidzeń nocnych, lecz na rzeczywistość nakłada lunatyczną szybkę, która unieważnia dotychczasowe kategorie zdarzeń, zakłóca perspektywiczność, modyfikuje proporcje, łamie odległość („plączą / się nici powiązań”, s. 22; „inny wariant / innej astronomii”, s. 5), stąd wydatnie rozbudowany motyw mgielny i akwatyczny. Woda staje się naturalnym, przyrodzonym środowiskiem homo sapiens, a rzeka to najmocniejsza forma żywiołu, pramateria, archetyp, prototyp życia („wszystko bierze swój początek / w gęstej wodzie, pod napiętą skórą”, s. 32; „pochodzisz raczej od rzeki”, s. 8; „słuchaj uważnie. rzeka nie powtarza. nie wraca”, s. 10; „niedaleko stąd można wejść / do rzeki i nic się nie stanie. nikt nie / zacznie się starzeć. nic się nie urodzi”, s. 6), tajemnica nawet trwania industrialnego („przedmieście pachniało rzeką”, s. 9). Taki raster poetycki pozwala rozłożyć na punkty obraz spostrzeżeniowy, by zmontować nową konfigurację: „jeżeli rozpaść się to teraz i na inne światy” (s. 25). Sekwencyjny rytm obserwacji i asocjacyjna predyspozycja umysłu podmiotu owocują niezbornością między ciałem a jego odbiciem, jak w anamorfozie czy przekształceniu rysunku dziecka wyobrażającego za pomocą koślawych linii i kresek dom i szczęśliwą rodzinę (tzw. test Cormana).
Cyzelatorstwo jest wyraźne w fakturze omawianych liryków; do gospodarskich wysiłków warsztatowych przyznał się poeta w rozmowie z Tomaszem Jamrozińskim, opublikowanej pod znamiennym tytułem „Nawyki wyobraźni” w częstochowskim dodatku do „Dziennika Zachodniego” (nr z 10 lutego 2006, s. 3): „na pewnym poziomie przypomina to [pisanie] bardziej dłubanie w słowach, szukanie obrazów, które tylko w odpowiednim ujęciu uzyskują zamierzony sens, są w stanie o czymś opowiedzieć”.
Mimo stosowania laboratoryjnych przepisów, twórca nie uronił nic z mojego prywatnego mitu wiersza, którego jedynym powołaniem jest terroryzm liryczny. Może on przybrać dwie główne postacie: jesienną, czytelną, jasną, lub senną, utrudnioną, ciemną. Poezja Zegadły jest dość „wyboista”, „kamienista”, nasycona, zagęszczona, ale ja nie mam ochoty na sikacze i tanie wina, lecz na eliksiry, alkohol literacki. Już dawno poezja przestała być czytadłem do łóżka. Autor rozwiesza słowa-klucze, właściwie słowa-haczyki, kreujące wizje i mary snu na jawie. Gęsta, zbita, twarda jest siatka skojarzeń, bo poeta już nie nazywa nawet, ale oznacza, czy może lepiej powiedzieć: naznacza morfemy wierszy niczym drzewa, w których zagnieżdżają się przeczucia. Z tymi utworami radzę obchodzić się jak z mimozą, zamykającą się pod nieostrożnym, grubiańskim dotykiem; także znaczenia, gdy zbyt chirurgicznie zechcemy je posiąść, skryją się w samych słownych skorupach. W innej rozmowie z Jamrozińskim (z cyklu „Poeci gadają...”, zamieszczonego na stronie internetowej „undergrunt.info”) Zegadło zdobywa się na autokomentarz: „język, który puchnie i dobrze, że puchnie. świadomie rezygnuję z efektowności na rzecz pojedynczych rzeczy. mam zdecydowanie wrażliwość przymiotnikową (niestety). świadomie udostępniam kody”.
Sytuacje poetyckie kreowane przez Zegadłę odwołują się do krajobrazów miejskich prezentowanych bez wyjątku jako skaza na biografii, blizna, zimna przestrzeń muzealna, szpitalna sala imitująca stancję („zgaszone miasto nabite na / klasztorną wieżę”, s. 29), siedlisko innych ludzi („confetti bezwładnego mięsa”, s. 5), miejsce tymczasowych meldunków, pobytu na waleta i dożywotniego uwięzienia („miasta szumiące jak spuchnięte ule śpiące mrowiska”, s. 8). Możliwość odwrotu i nadzieję daje „leniwa prowincja” (s. 16) lub niejasny status ogrodu, który chciałoby się nazwać rajem: „niby pod powierzchnią miasta // kołysze się ogród” (s. 12).
Ostatecznie Marcin Zegadło tonację traffic wyparł polisemią notatek zawartych w prywatnym quasi-raptularzu nocnym. Lunarne podróże są maksymalnie egzystencjalne i rozkojarzone: „sen jest rozpędzonym kołem. ta sama pełnia / wiesza pajęczyny” (s. 6). Poeta żongluje światłem, nasącza nim zjawiskowość przemyślanego rozkładu godzin między brzaskiem a zmierzchem i przypadkowy wystrój nocy: „białe włosy światła kiedy sen jak dojrzałe lato / lepi się do skóry” (s. 8), „sine / światło” (s. 11), „światło upięte na krawędziach / rzęs” (s. 27), „zimne słońce umieszcza swój tatuaż / na twoim udzie” (s. 30). Cykliczność zasypiania i przebudzenia wyznacza sinusoidę własnego „być” i „nie być”, więc sen to symbol świata, życia i jego tajników, nieśmiertelności: „więc znowu wszystko dzieje się po zmierzchu” (s. 6), „tak jakby kiedyś wyświetlał się podobny sen” (s. 10), „na piętrach odnajdują ciała w przekwitłych kokonach” (s. 6). Zaburzenia równego pulsu muszą mieć konsekwencję w sferze totalnego postrzegania i niekończącej się reminiscencji.
Jeżeli, idąc za sugestią Piotra Śliwińskiego, umieszczoną na czwartej stronicy okładki, miałbym wprowadzić w obszar rozważań o poetyce Zegadły pojęcie „melancholii”, musiałbym traktować je nie jako utrapienie, stan psychicznego odrętwienia, abulii, ale narzędzie aktywnej analizy rzeczywistości, surrealistycznej refleksji imaginacjami, urojeniami, iluzjami, a w konsekwencji upojenie fantazmatami i duchowością bytu. Innymi słowy depresję można w odniesieniu do tej poezji traktować jako akt artystycznego opisu.
Marcin Zegadło: „nawyki ciał śpiących”. Wydawnictwo Zielona Sowa, Kraków 2006 [tom 82. Biblioteki „Studium”].
marcin zegadło
fot. z archiwum autora
fot. z archiwum autora
Monotonne rewolucje,
Stowarzyszenie Literackie
im.K.K. Baczyńskiego, Łódź 2003
nawyki ciał śpiących,
Zielona Sowa, Kraków 2006
Światło powrotne, Wydawnictwo Kwadratura, Łódź 2010
Cały w słońcu, SPP Odział w Łodzi, Biblioteka Arterii, Łódź 2014
Hermann Brunner i jego rzeźnia, Wydawnictwo Forma, Szczecin 2015
moje wiersze:
w HELIKOPTERZE (7-8/2014)'
w Odrze (11/2014)
w listopadzie 2014 nakładem SPP Oddział w Łodzi, Biblioteka Arterii ukazał się mój czwarty zbiór wierszy - "Cały w słońcu"
moja proza:
w CHIMERZE nr 7-8/2014 (17)
w CHIMERZE nr 12/01/2014-2015 (20/21)
w HELIKOPTERZE 2/2105
w AKCENCIE 2/2015 (140)
spotkania autorskie:
Częstochowa -
18 lutego 2015 r.
godz. 18.00
Ośrodek Promocji Kultury
Gaude Mater
ul. Dąbrowskiego 1
Łódź -
26 lutego 2015 r.,
godz. 19.00
Dom Literatury w Łodzi
ul. Roosevelta 17
Warszawa -
8 października 2015 r.
godz.18.00
Muzeum Literatury
Rynek Starego Miasta 20
w HELIKOPTERZE (7-8/2014)'
w Odrze (11/2014)
w listopadzie 2014 nakładem SPP Oddział w Łodzi, Biblioteka Arterii ukazał się mój czwarty zbiór wierszy - "Cały w słońcu"
moja proza:
w CHIMERZE nr 7-8/2014 (17)
w CHIMERZE nr 12/01/2014-2015 (20/21)
w HELIKOPTERZE 2/2105
w AKCENCIE 2/2015 (140)
spotkania autorskie:
Częstochowa -
18 lutego 2015 r.
godz. 18.00
Ośrodek Promocji Kultury
Gaude Mater
ul. Dąbrowskiego 1
Łódź -
26 lutego 2015 r.,
godz. 19.00
Dom Literatury w Łodzi
ul. Roosevelta 17
Warszawa -
8 października 2015 r.
godz.18.00
Muzeum Literatury
Rynek Starego Miasta 20