Adam Wiedemann
Dziennik
Listopad 2008
2008-11-29 17:21
(Dream #2) Adam Pluszka został laureatem jakiejś nagrody literackiej, ale ponieważ od dawna nie pokazuje się publicznie, ktoś musi go zastąpić na uroczystości wręczenia. Wybór pada na pana Sylwka, kierowcę, z uwagi na jego blond włosy. Co prawda jest on wyższy i chudszy od Adasia, ale w ciemnych okularach wygląda całkiem podobnie. Pojawia się też kwestia posiłków i napojów dla Pluszki w hotelowej restauracji, które trzeba wykorzystać, bo poszły na to ogromne pieniądze. Przejadamy to więc i przepijamy z panią organizatorką, panem Sylwkiem i Krystyną Prońko, która ma uświetnić uroczystość wykonaniem „Papierowych ptaków”. Wracam do domu kompletnie pijany, budzę się na siedząco, sądząc, że przysnąłem w kuchni, ale moje zdziwienie sięga zenitu, gdy zauważam, że pejzaż za oknem przesuwa się i tak naprawdę, to jadę tramwajem przez jakieś zupełnie obce okolice. [Rano Michał kupuje Wyborczą i okazuje się, że w „Okienku z wierszem” redagowanym przez Joannę Wajs ukazał się właśnie wiersz Pluszki.]
2008-11-24 18:36
(Poczta Polska poleca) „Od najdawniejszych czasów ludzie obserwowali naturę, np. na podstawie chmur czy zachowania zwierząt starali się przewidzieć nadchodzącą burzę, deszcz albo suszę. My zerkamy na prognozę pogody, kiedy planujemy wyjazd czy ubranie na następny dzień, patrzymy czy zabrać ze sobą parasol. Pogoda wpływa na nasze samopoczucie, ale my nie mamy wpływu na nią. Natura wielokrotnie udowadnia swoją siłę, np. podczas powodzi czy huraganów. Jednak jest też wiele zjawisk meteorologicznych, które możemy przeoczyć, a czasem warto spojrzeć w niebo, aby zobaczyć coś pięknego i niezwykłego.” Na stronie Poczty Polskiej, obok potrzebnych niekiedy numerów kodu, znaleźć możemy wyemitowane ostatnio znaczki, w tym piękną serię „Zjawiska meteorologiczne” (proj. graf. Marzanna Dąbrowska). Obok zjawisk powszechnie znanych, takich jak trąba powietrzna, błyskawica czy tęcza, widzimy tu zamieć piaskową – „piasek unoszony przez silny gorący wiatr na znaczną wysokość. Zjawisko uciążliwe dla mieszkańców terenów pustynnych.” Zajrzyj, a nie pożałujesz!
2008-11-19 18:03
(Polonia w Kolonii, part 4) Janusz ma wielką ochotę wykąpać się w whirlpoolu, a potem odetchnąć w saunie, więc zasadniczo plan jest taki, że pijemy po piwku i hop do hotelu byczyć się w basenie. Siedzę z Verą i jej chłopcami, bo do Juana dołączył drugi, Vlad, bardzo ładny, tyle że w okularach. Vlad nie umie po polsku, więc gadam z Pablem, który jest Chilijczykiem-poliglotą i zna nawet chiński, właściwie to odpowiadam na jakieś jego pytania, bo jestem zbyt zaspany, żeby się samemu czymkolwiek zainteresować. – Znowu mnie zostawiła. – Jakaś kobieta dosiada się do mnie z drugiej strony i pokazuje na Ewę, dokazującą przy barze z jakimiś mężczyznami. – Tak się cieszyłam, że poznałam nową sąsiadkę, która mnie będzie zabierać na jakieś imprezy, i ona rzeczywiście zabiera mnie wszędzie, ale potem zostawia, a ja przecież nikogo tutaj nie znam, nudzę się, w sumie to jest mi jeszcze smutniej, niż jakbym w ogóle z domu nie wychodziła! Siłą rzeczy rozmawiam z nią, po chwili zresztą przychodzi w końcu ta wyczekiwana Ewa i robi się weselej, opowiadają mi, jak się poznały i co robią, gdy nagle Juan Pablo nachyla się do mnie i: - Ta kobieta jest bardzo brzydka – mruczy. – Dlaczego z nią rozmawiasz? - Jest bardzo piękna – odpowiadam zaczepnie – tylko ma złą fryzurę. - To co w takim razie powiesz o Verze? – on na to. - O, Vera jest jedną z najpiękniejszych kobiet, jakie znam. - Ja mam brzydką fryzurę? – sąsiadka Ewy coś dosłyszała i jest zbulwersowana. - Nie ty, tylko Ewa, i nie brzydką, tylko nie pasującą do urody. - To w takim razie kto ma ładną? - Choćby Lilka – mówię, mając na myśli szefową Ignisu, z którą dotychczas pozostawaliśmy w stosunkach raczej oficjalnych, ale właśnie się do nas przysiadła. Jest to rzeczywiście śliczna starsza pani z burzą czarnych włosów. - Ja ci powiem w tajemnicy – szepcze mi Ewa do ucha – to jest peruka. Ona ma swoje włosy oczywiście, ale to akurat jest peruka.
2008-11-19 14:11
(Dream #1) Jedziemy z Michałem do Stanów na występy, mam śpiewać jakąś szybką piosenkę Violent Femmes, tekst umiem całkiem dobrze, ale jednak wciąż ćwiczę, Michał ma mi akompaniować na casio, co mu niezbyt dogadza, bo nigdy tej piosenki nie słyszał w innym wykonaniu jak moje. Dojeżdżamy, impreza jest plenerowa, wszyscy siedzą przy stołach ustawionych na jakimś placu, Michał proponuje organizatorom, żebyśmy wykonali „Cygankę” Ewy Demarczyk, chce im ją pokazać na YouTubie, ale znajduje tylko jakąś parodię, która się nikomu nie podoba. Ja coraz bardziej boję się występu, wchodzę do antykwariatu i grzebię w starych nutach z nadzieją znalezienia partytury tej piosenki dla Michała. Znajduję grafiki Jerzego Ficowskiego, wszystkie przedstawiają Żydów w otchłaniach Szeolu. Jak myślisz, czemu niektórzy wciąż mają na nosach okulary?, pyta mnie antykwariusz. Odpowiedź mam gotową, po prostu ludzie noszący okulary tracą swoją własną twarz, bez okularów stają się nierozpoznawalni, nawet dla Boga. – A mógłbyś podać przykład? – Myślę i myślę, nikt nie przychodzi mi do głowy, w końcu podaję przykład Joli Wargi.
2008-11-19 13:33
(Polonia w Klonii, part 3) Jak tu jechałem z Hamburga, zaczyna z marszu, absolutnie nie dając Albrechtowi dojść do głosu, to przez głośnik w pociągu był podawany na każdej stacji jadłospis warsu, znaczy wagonu restauracyjnego i tam w tym głośniku powiedzieli powiedzieli, że dzisiaj podawana jest, jako Tagesspezialität, „polska zupa grzybowa żurek” (sala w śmiech). To rozśmieszyło dwóch takich młodzieńców, chłopaków, co siedzieli ze mną w przedziale, polnische Suppe, powtarzali i się śmiali z tego, to ja myślę sobie, poczekajcie, przyniosę wam tej zupy, to zobaczycie, czy jest się z czego śmiać, znaczy posmakujecie, grzybowa nie grzybowa, ale polska, dobra. Idę, a właśnie w Bremen odłączyli trzy wagony, więc ludzi na korytarzach tylu, że nawet konduktorzy już nie chodzą, bo im się przeciskać nie chce, a ja idę, na drugi koniec pociągu aż, żeby im tej zupy przynieść i pokazać. Kupiłem dwie porcje, poprosiłem jeszcze drugie kubki te takie ze styropianu, żeby sobie palców nie poparzyć, idę z nimi z powrotem, oczywiście oblewam się cały i jeszcze tych wszystkich ludzi przy okazji, wchodzę do przedziału, a tu się okazuje, że pociąg zatrzymał się w Osnabrück i oni wysiedli. Więc siedzę jak ten palant z dwiema zupami, co robić, zacząłem je jeść. Były... (szeptem) ...okropne. Sala w śmiech, Albrechtowi nie pozostaje nic innego jak zapowiedzieć słynne opowiadanie „Pies”, Janusz idzie do baru, na papierosa, do mnie tymczasem dosiada się Vera z jakimś chłopakiem o konwencjonalnej urodzie. „Pies” jest czytany przez aktora, więc mówi do mnie szeptem: - To jest Juan Pablo, potem was sobie przedstawię. Jechałam cztery godziny stojąc, bo odłączyli trzy wagony.
2008-11-18 17:03
(Polonia w Kolonii, part 2) Idziemy na stację po piwo, żeby wieczorem było coś w lodówce, jak wrócimy. Dla Very trzeba by wino, ale wino na stacji drogie, nagle przypominam sobie, że wśród rzeczy po starych babciach były też wina i szampany, po trzy euro; wypijamy po piwku pod stacją i idziemy tam, rzeczywiście jest ileś butelek, niektóre jeszcze z XX wieku, Janusz wybiera rzecz jasna rumuńskie, niby że najwięcej ma procent, a tak naprawdę, to żeby Verze zrobić na złość. Zostawiamy to wszystko w moim pokoju, bo większy, przebieramy się w lepsze ciuchy i już podjeżdża po nas samochód, jest to audi najnowszej generacji i Janusz prowadzi z kierowcą kurtuazyjną rozmowę na temat niezliczonych „usprawnień”, jakie to auto posiada, jednocześnie wciskając mi kanapkę z żółtym serem i pasztetem (z kaczki), którą mu Vera zrobiła na drogę, bo powiedziałem w hotelu, że czuję coś jakby głód. Zjadam ten chleb sobie na pohybel, bo zaraz następuje obiad, zamawiam tylko przystawkę i drugie danie (królicze wątróbki z szafranem, sarna w pistacjowym płaszczyku), ale i tak jest tego tyle, że po jedzeniu opanowuje mnie melancholia wręcz rozpaczliwa, mimo wypitych dwóch kieliszków wina. Krótki spacerek i oto jesteśmy w Ignisie, pod którą to nazwą kryje się klub kolońskiej polonii. W drzwiach wita mnie rozczochrana ruda pani imieniem Ewa, bardzo uradowana naszym przyjściem. Mój smutek pogarsza się i pogarsza. Trawienie. Irena miała rację mówiąc, że powinienem coś z tym zrobić, bo inaczej umyka mi pół radości życia. Ale co niby zrobić z tym? Kiedy Albrecht zaczyna nasz wieczorek, mam ochotę się rozpłakać. Nic mi się nie podoba, ani jego pytania, ani jak aktor czyta moje opowiadania, a zwłaszcza fakt, że Birgitte, nasza tłumaczka, natarczywie mi wszystko tłumaczy, mimo że przy obiedzie prosiłem ją, żeby robiła to tylko na mój wyraźny znak. Jestem wściekły i śpiący, po chamsku odpowiadam półsłówkami; mówię, że urodziłem się w Krotoszynie, bo wtedy ciąża była traktowana jako choroba, co jeszcze tylko pomnaża konsternację. W końcu nagle bez żadnej puenty się to kończy, do mikrofonu podchodzi Janusz.
2008-11-18 14:01
(Polonia w Kolonii, part 1) W hotelu pierwsze co zrobiłem, to poszedłem spać. Niestety, była już jedenasta, a Janusz zapowiedział się na trzecią, i zresztą o wpół do drugiej obudziłem się sam z jakiegoś koszmaru, więc trudno powiedzieć, jaki by był sens ciągnąć to dalej. Wstałem i zszedłem na dół, powiedziałem w recepcji, że jakby Rudnicki się zjawił, to ja jestem na spacerze i niech poczeka, wziąłem mapkę i wyruszyłem na miasto. Hotel okazał się w huj daleko od centrum, nie było szans, żeby tam dojść ani nawet dojechać chyba, pozostała mi rzeczywiście mała przechadzka po okolicy, całkiem zresztą owocna, bo zaraz na pierwszym rogu natrafiłem na outlet Pocałuj Żabkę, w którym kupiłem sobie dwie pary pięknych skarpet Kenzo (w kwiaty), a wracając zajrzałem do bramy, gdzie zaskoczył mnie widok nie z tej ziemi, była ona bowiem zastawiona gratami i bibelotami po starych niemieckich babciach, kupiłem tam Michałowi mosiężną popielniczkę przedstawiającą słynne dzieło Katarzyny Kozyry „Piramida zwierząt”, a sobie płytę z dziełami organowymi Liszta, leżącą smutno na kupie wszelkiego muzycznego gówna. Recepcjonistkę zastąpił recepcjonista, pytam go o Janusza, a ten daje mi bawarskie czekoladowe serce w czerwonym złotku, prezent od pani Sobótki, która towarzyszyła mi w drodze z lotniska, a teraz pojechała do Aachen dekorować tamtejszego burmistrza. Janusz dzwonił był z dworca, recepcjonista zaproponował oddzwonienie, ale jakoś tak (głupio) uznałem, że skoro z dworca, to zaraz tu będzie, i udałem się do pokoju czekać. Szybko okazało się to nudne, i gdybym był senny, położyłbym się spać, ale jak na złość nie byłem, więc w końcu idę z powrotem, każę dzwonić, ten tam wstukuje numer, podaje mi słuchawkę, ale zamiast w niej, za swoimi plecami słyszę znajomy głos: - Czego ty do mnie kurwa dzwonisz, ocipiałeś?
Adam Wiedemann
fot. Zbigniew Bielawka








Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie