Adam Wiedemann
Dziennik
Październik 2009
2009-10-09 17:07
(Dream #5) Należę do oddziału partyzanckiego albo nawet nim dowodzę. Uciekamy przed wrogiem, kryjemy się po wsiach, trafiamy do gotyckiego miasteczka, w którym wszystkie domy i kościoły są co prawda wspaniałe, wyniosłe, ale dziwnie krzywe. Okazuje się, że całe to „stare miasto” wybudowane zostało XIX wieku na podmokłym terenie, fundamenty pozapadały się i dlatego tak to teraz wygląda. Znajdujemy schronienie w nieodległym majątku, ja dostaję osobną jakby willę, reszta chłopców mieszka razem z państwem, w dworku, i mają o to do mnie skrywaną pretensję. Największą sympatią darzę najmłodszego, jeszcze dziecko prawie, ale też chyba on mnie nie lubi najbardziej. Państwo są bardzo starzy – zwłaszcza on, z trudem wchodzący po schodach – i bardzo religijni, mają dorosłego syna imieniem Stasiu. Kiedy pewnej niedzieli udają się na mszę, wpadam na pomysł, jak poprawić swoje stosunki z chłopcami. Mam kawałek kory, który, zwinięty w papieros, po wypaleniu umożliwia latanie. Idę z nim do chłopców, opowiadam, oni śmieją się ze mnie, ale palimy go razem, no i co?, mówią, dzieje się coś? Tylko spróbujcie – odpowiadam i pokazuję, jak wzbić się w powietrze. Sam trochę się obawiam nieskuteczności kory, ale – działa! Latam ja i latają chłopcy, niewysoko, nad sadem, jest świetnie. Lądujemy, wracają państwo i znów zaczyna się ich męcząca nadopiekuńczość, dokarmianie nas, konieczność nieustannej rozmowy. Po kolacji jedziemy wszyscy do katedry przeżegnać się. Cieszę się – mówi do mnie pani – że nasz Staszek jest taki religijny, choć gdyby nie był, to może miałby przynajmniej kochankę.
2009-10-03 12:50
(Dream #4) Kraków. Przyjeżdżam po wakacjach na piąty rok studiów, mieszkanie mamy załatwione z Jarkiem przy Starowiślnej, ale jakoś tak z rzadka trafiam tam po zajęciach, tych zajęć też zresztą mam mało i wcale mi nie zależy, żeby na nie chodzić regularnie. Czas spędzam w bibliotekach, zamierzam pisać pracę o motywe wilka w niemieckiej literaturze i jest mi dość obojętne, jak zareaguje na to pani Maria. Tak mniej więcej wygląda sytuacja, kiedy pewnego dnia trafiamy na imprezę do internatu, w którym urzęduje „pan doktor”. Żadna to zresztą impreza, zwykłe picie wódki ze smutnym człowiekiem, który – co wiemy od Irka – jest śmiertelnie chory, ale w to nie wierzy i dorabia sobie w tym internacie jako stróż nocny. W końcu musi już iść do domu, ale najpierw wpisuje nam do książeczek zdrowia zwolnienia z zajęć. Na jego miejsce przychodzi pani dozorczyni z psem, wypuszcza nas przez bramę i mówi: No, tylko mam nadzieję, że wrócą panowie jeszcze tej nocy!, na co ja: Mam wrażenie, że ten pani piesek stanowczo przekracza swoje kompetencje – bo pies jest wielkim rotweilerem, rzuca się na nas i ona ledwie co może utrzymać go na łańcuchu. W ten sposób okazuje się, że będziemy tam spać. Wracamy, są dla nas materace na podłodze, jest nas koło dziesięciu w tej dość obskurnej Sali, urządzam sobie legowisko z boku, z dala od innych, i jestem jakby wykluczony, osobny, tamci urządzają coś w rodzaju jam session, podoba mi się chłopak grający na perkusji, ale jest lekko garbaty. Pod prysznic trzeba iść do sąsiedniego budynku, sensacją jest tam Izabela Trojanowska – kąpiąca się razem z nami – która właśnie zatrudniła się na stanowisku wychowawczyni. Widzieliście Trojanowską? – mówią wszyscy. – Ale stara! Rano wychodzę na miasto, spotykam Irka, który handluje liliami. Leżą na chodniku, są ogromne, co najmniej półtorametrowe. Ogrodnik chce, żebym sprzedawał je po stówie – mówi Irek – ale ludzie płacą mi najwyżej po dwa dwadzieścia. Wpadam na pomysł, żeby kupić jedną dla pani Marii, wybieram, ale akurat jest złamana. Irek radzi mi, żebym kupił bezpośrednio od ogrodnika, będzie taniej. Idę tam, muszę przejść przez czyjąś posesję, przy furtce stoi gospodyni o groźnym wyglądzie, pytam ją, czy mnie przepuści, na co ona: Skoro pan tak ładnie prosi, to oczywiście – okazuje się bardzo miła, uprzejma i przyjacielska. Ogrodnik wręcz przeciwnie, jest starym gburem. Jego lilie rosną w szklarni i są już monstrualnej wielkości, jak drzewa. Niektóre czarne, żałobne, z krzyżem zamiast słupka. Decyduję się jednak wrócić do Irka, ten siedzi na chodniku bez towaru. Rozdałem wszystkie kwiaty – mówi. – Mam za dobre serce.
Adam Wiedemann
fot. Zbigniew Bielawka








Hosted by Onyx Sp. z o. o. Copyright © 2007 - 2024  Fundacja Literatury w Internecie