Jakże piękne są święta z ich późnym wstawaniem, wysypianiem się do bólu głowy, na który najlepszym antidotum jest drzemka. Przebudzony z niej leżę w gęstym budyniu kremowej pościeli, jak słodki, lukrowy dodatek do tortu. Wprawdzie nie mogę się jeszcze oprzeć wrażeniu, że za chwilę, za ułamek sekundy rozlegnie się alarm szkolnego dzwonka i uzbrojony w dziennik, czerwony flamaster i kredę będę musiał wybiec z ciepłego schronu, żeby na pierwszej linii frontu odpierać ataki analfabetyzmu wtórnego Kowalskich tudzież Nowaków, lecz odpędzam od siebie tę myśl niczym natrętną muchę, którą do ucha na złość wpuściła mi zawistna koleżanka z pracy, co to jak nie postawi komuś pały (słyszałem tylko, lecz myśl o tym oburza mnie wielce), jak nie zdzieli linijką przez palce (a dalejże, dalej), jak nie huknie po sali (ja ci się ponawydurniam jeden z druuuuugim!), to nie jest sobą. Kim zresztą jest, nie obchodzi mnie wcale.
Ale leżeć tak i wypoczywać (w niepamięci mając schludny, chłodny budynek szkoły, powykręcane w grymasach niechcenia twarze gimnazjalistów, nieustające nieprzygotowania do lekcji, pretensje, ech, jakże słuszne, najlepszych z dyrekcji o złe prowadzanie dokumentacji szkolnej) mógłbym pasjami. Tymczasem łatwo nie jest. Telefon urywa się od rana oznajmiając, że święta skończyły się właśnie, że, mimo iż wolne, nie wolny jestem od trosk, które dotyczą szkoły, mimo że nie musiałem, to jednak muszę pojechać, wysłuchać, zbadać, zaopiniować. Czy aby chłopiec, który zapragnął nawrócić się ze szkoły publicznej i zadomowić w naszej, najlepszej ze szkół, rokuje dobrze, czy aby ma wystarczającą wiedzę, czy nie przyniesie nam wstydu? No jakże go mogę polubić, jakimże obdarzyć go mogę kredytem zaufania, kiedy tak bezceremonialnie zabiera mi ciepło rozgrzanej kołdry, odrywa od żony, psa, kota i teściów? Zatem nie lubię go na samym wejściu, mam uprzedzenia. I słuszne chyba.
Biografia romantyka prosta jest, szalenie mało skomplikowana wbrew wszelkim pozorom. Ot, wystarczy tylko garść buntu, wykształcenie, aktywność w jakimś tajnym, undergruntowym związku, nieudany związek z kobietą i liczne podróże. Pluszka, pomyślałem, spadł mi tutaj jak z drzewa. Pamiętam jeszcze jak dziś jego fikuśne fryzury, kiedy biegał po korytarzach uniwersytetu z głową okrągłą jak patelnia, z której zwisały wiechcie włosów o barwie spalonej jajecznicy, co brałem za wyraz kontestacji i buntu. Pamiętam czasy, kiedy redagowaliśmy razem, w czasach, kiedy literatura w Internecie była równie popularna jak sama literatura w szkole, czyli wcale, nasz dwumiesięcznik literacki i pierwsze tytuły numerów: „Brzydkie wyrazy”, „Soft porno” czy „Bóg Honor Ojczyzna”. Pamiętam także, jak zrywał zaręczyny z kobietą, o której myślałem wówczas po prostu: Pluszkowa żona, i związki ze Śląskiem na rzecz przaśnej Małopolski i emigrował do Krakowa w czerwonym sejczento po dach wypchanym książkami różnej maści pisarzy. To, lubię! – rzekłem, To lubię! I rzekła na to pani dyrektor, pani Marylka, co stała za mną od kilku chwil, a której wkroczenia do pokoju nauczycielskiego nie zauważyłem: „Za to ci spadnie wyroków zasłona, przyszłość spod ciemnych wskażę chmur”. I powiedziała, że będzie dobrze.
„Motyw podróżnika, pielgrzyma, tułacza pojawia się w literaturze od początku jej istnienia, bo chęć poznania jest u człowieka silniejsza od lęku przed nieznanym – zacząłem przed 10-osobową grupą młodych słuchaczy monolog, jak Konrad improwizację i czułem, że jestem wielki. Podróż bowiem – kontynuowałem - symbolizuje drogę życia, ryzykowne przedsięwzięcie, dążenie do celu, przygodę, odkrycie i poszukiwanie duchowych celów”. Sala milczała, dziewczęta pod ławkami czytały „Bravo girl” a chłopcy „Hustlera”. Byłem jednak twardy jak gips na skręconej kończynie. „Wędrówka to nie tylko zwiedzanie, odkrywanie przestrzeni, mamy przecież wędrówkę dusz, podróż w głąb siebie i daremną od siebie ucieczkę. Podróżowanie jest najstarszą pasją człowieka”. Mówiłem z zapamiętaniem. A oto i siła słowa, skojarzeń i tęsknot za nieodległymi przecież wakacyjnymi wojażami! Czar, który działa, niezawodne zaklęcie. Głowom dzieci zaczęły rosnąć uszy i nosy poczęły wykwitać spod ławek. W powietrzu dało się czuć błogą flautę od strony mórz: śródziemnomorskiego i bałtyckiego, od strony norweskich fiordów powiało chłodną tajemnicą. Od południa, wprost ze słoweńskiej stolicy, niczym nieszczęsna Demeter, tułacz Orfeusz albo moralnie zbankrutowany Edyp nadciągał poeta. Byłem pewien, iż niczym Mojżesz porwać się mogę teraz na szkolne młodzieży uciśnianie poetami martwymi, że jak Mojżesz wyprowadzę młodzieży naród wybrany do obiecanej ziemi współczesnej poezji.
Pochłonął nas „Trip”. Nurzaliśmy się we wstęgach autostrad, odliczaliśmy kilometry asfaltowych kolein, mierzyliśmy temperaturę opadów deszczu w Oslo, krok po kroku, stopa po stopie odmierzaliśmy centymetry krakowskiego mieszkania pisarza, polubiliśmy noce spędzone w samochodzie i martwiliśmy się bolącą nerką bohatera tych wierszy, lecz przede wszystkim tęskniliśmy, szalenie tęskniliśmy. Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko nad błękitną Wisłą rozciągnionych, do tych pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem. I wtedy zaczęliśmy bodaj rozumieć sens wędrówki, o całe mile przybliżyliśmy się do rozumienia motywu podróży w literaturze. Rozpromieniały mnie wypieki na twarzach moich uczennic i uczniów i widziałem, że byłem dobry, bo wyśmienity był przedmiot moich rozważań. Bo żywy był i żywym językiem operował sprawnie jak chirurg. A potem, po dzwonku, kiedy znów zawieszony między drzwiami a oknem rozmyślałem o lekcji minionej, przyszło mi na myśl, że dzięki Pluszce mógłbym raz jeszcze polubić romantyzm.
A wieczorem zadzwoniłem do Mańki i powiedziałem jej, że Adam to wielki romantyk, czemu ona kategorycznie zaprzeczyła. „Kim wobec tego – zapytałem – jest Pluszka?” „Nie wiem – powiedziała Mańka – ale na pewno nie tym, za kogo go ludzie mają”.
Jak skłonić osiem dziewcząt i dwóch prawie już mężczyzn do lektury poezji, jeśli Mickiewicz jest dla nich li tylko obowiązkową lekturą? A może moje myśli zbyt mocno, jak pociąg towarowy, trzymają się prostych torów, którymi wiedzie się wiedzę? A może wybiegłem, hen, na manowce i poraziło mnie słońce, i jak ów Mickiewicz daleki jestem od domu, znaczy się sensu? Zaniechałem tych myśli, wszak gdybym miał dwa czy trzy nawet okienka, niczego bym nie wymyślił. Złapałbym tylko depresję i stałbym się doskonałym obiektem poglądowym na lekcjach geografii, na czym mi nie zależy, bo nikt za to nie płaci. Ale, o cudzie, kiedy sięgałem po drugie śniadanie (drugie śniadanie zawsze podnosi na duchu zbolałe ciało) w przegrodzie torby znalazłem tomik poezji Adama Pluszki i myśl jak błyskawica przeszyła mi głowę. Oto Artysta! W dodatku Adam!
W pokoju nauczycielskim nie jest łatwo. Nikt tutaj nie ma forów. Jedni siedzą i piją nerwowo kawę, inni wychodzą na dyżur na boisko albo korytarz, jeszcze inni przesłuchują taśmy i zatrzymują je w miejscach, w których radosny głos spikera w języku zachodnich sąsiadów oznajmia „dzień dobry” jak świeży chleb z masłem. Stoję zawieszony między drzwiami a oknem, za którym beztrosko korzystają ze słońca dziewczyny z II licealnej. Na opalone pod greckim, włoskim albo egipskim niebem twarze próbują złowić jeszcze rude cętki polskich piegów. Nie zrobił na nich większego wrażenia mój wczorajszy wykład, nie tknęły w domu podręcznika z polskiego, nie zachwycił ich ani Słowacki, ani – o, zgrozo – Mickiewicz. Na suchego wypłynąłem przestwór oceanu. Spierzchnięte usta domagają się łagodnej kuracji tlenowodorowej, przez gardło, jak przez szyjkę klepsydry, przesypuje się piasek. Na szczęście mam teraz okienko i ta myśl napawa mnie optymizmem. Nie ma takiego problemu, dla którego przez czterdzieści pięć minut nie znalazłbym rozwiązania. Czekam na dzwonek. Niech wyjdą na swoje lekcje panie i panowie od matematyki, łaciny, niemieckiego i fizyki, niech zabiorą swoje mapy historycy, niech wreszcie znikną ze stolików wszystkie dzienniki i wszystkie języki niech zaczną trelować o związkach przyczynowo-skutkowych w wybranych dziedzinach nauki. Chcę zostać sam – romantyk wśród pozytywistów harujących u podstaw programowych.
Wreszcie jest, dzwoni jakby na alarm, jak gdyby woźna czytała Słonimskiego i... „Uwaga! Uwaga! Przeszedł! Koma trzy! Ktoś biegnie po schodach, trzasnęły gdzieś drzwi. Ze zgiełku i wrzawy dźwięk jeden wybucha i rośnie...” Krótki przeciąg, jeszcze drobiny kurzu powoli opadają na stolik, niczym drużyna spadochroniarzy i... błogi spokój zapada niczym kurtyna. W takiej ciszy najchętniej oddaję się myślom o dalekich podróżach, setkach kilometrów asfaltu zamykających się za mną jak zamek błyskawiczny, o średniowiecznych fortecach, z których wyrośli i Konrad, i Hrabia Henryk, wreszcie - jak ocalały w kanałach partyzant - poddaję się błogiej kontemplacji egzotycznego pejzażu. Tym razem nie mam jednak na to czasu. Nie mogę rozpraszać myśli, wszystkie je muszę w pedagogicznej soczewce skupić na temacie zbliżającej się lekcji w drugiej LO. Poezja polska na imię ma Adam. Myśl, Szycki, myśl...
Pierwodruk w: http://www.artpapier.com
fot. A.Lekszycka